na piątek nie planowaliśmy żadnych intensywnych i zorganizowanych wycieczek – dzień na zasadzie “na co przyjdzie nam ochota”; po śniadaniu zapakowaliśmy plecaki z myślą o wyprawie na plażę, ale wcześniej chcieliśmy wypić w mieście jakąś dobrą kawkę; no i się w sumie na tych kawkach zasiedzieliśmy… było chłodno, popadywał deszcz i wizja jechania 40 minut taksówką na plażę, żeby głównie zmoknąć i zmarznąć jakoś nas nie porywała; a w Porto Ayora panuje bardzo sympatyczna atmosfera, jest dużo milusich knajpeczek, sklepów i wprost nie można się nudzić;
no i tak nam mijał dzień: kaweczka, spacerek, lunchyk, kupowanie pamiątek, lamka wina, spacerek….
widzieliśmy lokalny targ rybny – zaraz przy nabrzeżu jest przygotowana lada z wagą, gdzie rybacy podpływaja prosto z połowów i sprzedają co złowią, ale najciewawsi, to byli asystenci…. tuż przy ladzie kręcił się lew morski, próbujący coś uczknąć – patrzył na sprzedawce tymi swoimi ślicznymi oczkami, poza tym pelikany nawołujace, żeby im coś podrzucić, ale najlepsza była czapla, która siedziala na samej ladzie z poważną miną i wyglądała, jakby kontrolowała co się tam dzieje;
popołudniu, zaliczając kolejny spacrek ulicami Puerto Ayora, naknęliśmy się na urocze, malutkie Spa, w którym Natalia skusiłą się na czekoladowe szaleństwo (sauna, a potem okład z gorącej czekolady na całe ciało), a ja Spa dla moich stópek; wieczorkiem kolacja w The Rock była idealnym zakończeniem tego przyjemnego dnia;
Leave a Reply