Newport i Boston


Poniedziałek 28 maja był w USA świętem i dniem wonym od pracy, więc i tak nie dałoby się nic załatwić. Za to od wtorku od razu zabraliśmy się do roboty. Mariusz już dużo wcześniej umawiał się z Willem (gość odpowiedzialny za serwis Oysterów na Amerykę Północną) na nasz przyjazd. Chcieliśmy, aby wszystko było wcześniej zaaranżowane i od momentu naszego przyjazdu od razu zaczęły się prace. W wymienianych mejlach i telefonach nic nie stanowiło problemu i wszystko miało być załatwiane od ręki. Na miejscu sprawy wyglądały już inaczej…. Przez pierwsze dni nikt z zapowiadanych fachowców się nie pojawił. Nasza lista nie była zbyt długa, a prace raczej nieskomplikowane, ale zależało nam na czasie, gdyż planowaliśmy spędzić w Newport jedynie dwa tygodnie. Czasem trzeba zamówić specjalnie jakąś część i wtedy cała naprawa sie wydłuża. Bardzo niepokoiło nas ogrzewanie, gdyż podczas przejścia północno-zachodniego będzie nieodzownym elementem wyposażenia łódki… Bez niego nie wyobrażamy sobie spędzenia dwóch miesięcy w Arktyce! Już przed wyprawą na Antarktydę szwankowało, ale po krótkim przeglądzie w Ushuaia przetrwało prawie cały nasz pobyt na dalekim południu. Dopiero podczas powrotu, w Cieśninie Drake’a, wysiadło zupełnie. Tomcio naprawiał i przeglądał cały system, ale ciągle nasze ogrzewanie nie działało prawidłowo i często w ogóle nie chciało się załączyć. Dlatego zależalo nam, by przejrzał je fachowiec, specjalizujących się w takich właśnie instalacjach. Jednak przez cały pierwszy tydzień nikt sie nie pojawił, a w kolejnym byliśmy już mocno zaniepokojeni…. Na środę zaplanowałam zbojkotowanie biura Oystera (Will zobwiązał się znaleźć fachowców od ogrzewania – to była jedna z tych rzeczy to załatwienia niby od ręki….) i miałam zamiar nie wyjść od nich dopóki kogoś nam nie przyślą. Zaczęło się poszukiwanie innej firmy i w końcu ktoś się zjawił. No i okazało się, że trzeba zamówić nową pompę, która miała przyjść dopiero w poniedziałek, czyli na zaplanowany dzień wypłynięcia.
Inną dużą i w sumie nieprzyjemną niespodzianką okazała się sprawa autoryzowania tratw ratunkowych. Wymagają one przeglądu co trzy lata, a naszym atest upływał z końcem czerwca tego roku. Will twierdził, że nie będzie z tym problemu, bo przecież Newport to mekka żeglarstwa na wschodnim wybrzeżu Stanów i wszystko można tu załatwić. Od razu we wtorek zawieźliśmy nasze tratwy do przeglądu i miały być w ekspresowym tempie, czyli w niecałe dwa tygodnie gotowe. Po dwóch dniach mieliśmy telefon, że tratwy mamy odebrać, gdyż ta firma nie ma autoryzacji to legalizacji tego rodzaju tratw! Po małym śledztwie okazało się, ze żaden serwisant w Ameryce Północnej nie ma takich uprawnień. Można to wykonać w Anglii lub na przykład na Trinidadzie czy w Australi…. Pojawił się duży problem! Każda taka tratwa waży około piędziesięciu kilo, a mamy ich dwie. Poza tym serwis zajmuje sporo czasu. Szukaliśmy rozsądnego rozwiązania wraz z ekipą z Oyster’a. Mariusz narobił niezłego rabanu w Anglii, gdzie montowano tratwy, bo wydaje się niedopuszczalne, by taka sytuacja mogła zaistnieć. Wszyscy byli mocno zdezorientowani. Łódki kupowane w Anglii, nawet jak wypłynął w długą wyprawę, to zazwyczaj wracają do portu macierzystego i tam załatwiają wszystkie takie sprawy. Jacht Mariusza od wypłynięcia ze stoczni we wrześniu 2009 roku przepłynął ponad 36 tysięcy mil i nigdzie nie stał dłużej niż 6 tygodni i można powiedzieć, że jest w ciągłym rejsie bez swojego portu macierzystego. Sprawa została rozwiązana w następujący sposób: do Newport pod koniec czerwca przyjeżdża ekipa szkoleniowców, którzy przeprowadzą niezbędne zajęcia, by lokalna firma uzyskała licencję. Materiałym ćwiczeniowym będą nasze tratwy, które po serwisie i autoryzacji zostaną nam odesłane do St. John’s w Nowej Funlandii. Pojawienie się tego rozwiązania kosztowało nas wszystkich sporo nerwów i kombinowania.
O innych komplikacjach nie będę już tu marudzić, mogę jedynie napisać, że w biurze Oyster’a chyba mnie zapamiętają, gdyż spedziłam tam sporo czasu dopytując się kiedy poszczególne sprawy zostaną załatwione. Przekonałam się, że czasem trzeba nad kimś po prostu stać i go monitorować, bo inaczej nic się nie załatwi.
Dodatkowo pogoda nie sprzyjała pracom, szczególnie tym na pokładzie, gdyż wciąż padało i było przeraźliwie zimno. Pogoda poprawiła się praktycznie dopiero w drugim tygodniu w czwartek. Przywiózł ją chyba Mariusz po tygodniowym wyjeździe.
Innym ważnym zadaniem na Newport było kupienie suchych skafandrów do nurkowania. Na Antarktydzie nie udało nam się zobaczyć góry lodowej z pod wody i teraz planujemy to nadrobić. Poza tym Mariusz stwierdził, że taki ekwipunek powinien być na wyposażeniu w razie konieczności zejścia pod wodę w wodach Arktycznych, na wypadek wplątania się czegoś w kil czy płetwę sterowa lub potrzeby wykonania napraw. Raz wchodziliśmy na chwilę do wody na Antarktydzie, gdzie woda miała -1,9 st. Celsjusza i pamiętam, że aż wszystko bolało i długo się nie mogłam potem rozgrzać. Na szczęście ten temat załatwiliśmy wnet od ręki – po trzech dniach poszukiwań skompletowaliśmy prawie cały zestaw. Jeszcze tylko odpowiednie rękawice musimy dokupić w Kanadzie i można będzie szaleć pod wodą (he he).
Pomimo, że Newport i okolice zachęcały swoim urokiem do wycieczek, nie było na to czasu. Raz wybraliśmy sie z Tomkiem na zaproszenie poznanej w Newport żeglarki – Basi Kędzierskiej do Jacht Klubu Nowojorskiego (mającego drugą bazę w Newport) na niedzielnego drinka. W kolejną niedzielę zaliczyliśmy z Mariuszem wycieczkę samochodową po okolicy. Na szczęscie była przepiękna, słoneczna pogoda (muszę przyznać wyjątkowo). Z kolei okazją do zwiedzania Bostonu było odwiezienie w piątek Tomka na tamtejsze lotnisko. Przez cały dzień załatwialiśmy różne sprawy (między innymi zakup skafandrów), a Tomek dokręcał ostatnie śrubki i po szybkim obiedzie popołudniu pomknęliśmy do stolicy Nowej Anglii. Tomek wyskoczył na lotnisku, a my z Mariuszem ruszyliśmy na spacer na Stare Miasto i do portu. Okazało się, że Tomek miał więcej czasu na zwiedzanie Bostonu…. Gdy wracaliśmy do Newport dostaliśmy od niego wiadomość, że nie wpuścili go do samolotu ze względu na brak miejsc. Pomimo, że był prawie dwie godziny przed odlotem nie załapał się na samolot. Dostał więc pokój w hotelu i bilet na lot kolejnego dnia.
W poniedziałek dołączył do nas Zbyszek. Gdy już uporamy się ze wszystkimi sprawami w Newport pożeglujemy razem do Halifaxu odwiedzając po drodze Maine. Będzie to nasze pożegnanie ze wschodnim wybrzeżem USA. Jak dla mnie bardzo smakowite, gdyż jest to kraina słynąca z połowów homarów.

Kategorie:Ameryka Północna, USA

2 komentarze

  1. pozdro z Pl, po zdjęciach widzę że dobrze Was wypatrzyłem na web cam 🙂 pomyślnych wiatrów

Leave a Reply to HanuśCancel reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading