Dwukrotne przejście Cieśniny Bellota – lód i niedźwiedzie w Fort Ross


Mariusz:

Opuszczaliśmy Cieśninę Lancastera, a precyzyjniej Cieśninę Barrow w słonecznej aurze. Kilkumilowy pas przybrzeżny przy wejściu do Peel był czysty od lodu. Nie narzekałem z tego powodu, gdyż Lancaster dał nam wyjątkowo dużo lodowych atrakcji. Czekała tam na nas jedynie wyjątkowo duża kra. Wydawało nam się z daleka, że leży na niej foka. Te sympatyczne zwierzęta są bardzo płochliwe i ilekroć widzimy je przy burcie, to zanim zdążymy wziąć aparat fotograficzny do ręki, czmychają w toń wodną. Ta foka okazała się samicą morsa. Wylegiwała się na krze i nie zraziła jej nasza obecność. Podobnie jak na Antarktydzie, gdzie zwierzęta nie obawiające się ludzi dają się łatwo podejść.
W dół Peel płynęliśmy przy zachodnim wybrzeżu Wyspy Somerset. Jej północna część przypominała Devon. Pionowe klify niesamowicie zerodowane kojarzą się z krajobrazem nie z tej planety. To może dlatego na Devonie prowadzone są testy sprzętu, który ma być używany w przyszłych wyprawach na Marsa. Wiatr nam sprzyjał. Postawiliśmy żagle. Brak pomruku silnika spowodował, że nie płoszyliśmy morskich ssaków. W czwartkowy poranek na Hani i Marka wahcie pojawiło się stado Biełóg. Te nieduże wieloryby nie dały się jednak podejść. Przyjaźniejsze były Narwale, które łatwo rozpoznaliśmy po cętkowanej skórze. Ich charakterystyczne wypustki kostne, niczym dzidy przymocowane do czoła nie udało się niestety sfotografować.
Początkowo myślałem o stanięciu w Zatoce Aston. Ma ona kilka odnóg, wygląda z poziomu mapy bardzo ciekawie. Wpływa do niej kilkanaście rzek i chciałem dać nam szansę na złapanie Arctic Char – ryby z gatunku łososiowatych. Pogoda zaczęła się jednak pogarszać i stwierdziłem, że szkoda czasu na zabawy. Pędziliśmy, by zdążyć wejść do Cieśniny Bellota przed naszą godziną 1500, by mieć jeszcze dwie godziny płynięcia z prądem. Locja zaleca, by w Bellocie ufać tylko tej prognozie lodowej, która była brana na podstawie zdjęcia lotniczego lub satelity zaledwie na godzinę przed przejściem. My takiej informacji nie mieliśmy wcale, gdyż mapki lodowe (nie wiedzieć dlaczego) pomijały Bellota i Regent.
Udało się nam zdąrzyć na czas. Prąd sprzyjający był ciągle obecny. Początkowo dodawał nam dwa węzły do naszej prędkości. Z czasem jak cieśnina zaczynała się zwężać zaczął przybierać na sile. Mile szybko ubywały, gdyż lodu było niewiele. Spoczywał sobie wąskim pasem przy brzegach cieśniny. Mogliśmy więc skupić się na podziwianiu krajobrazów i wypatrywaniu zwierząt. Na pół mili przed Margpie Rock zobaczyliśmy trzy niedźwiedzie na południowym brzegu. Spacerowały leniwie po lądzie. Nie mogłem oprzeć się pokusie by nie zrobić kilku zdjęć. Ale coraz silniejszy prąd i to co widzieliśmy przed dziobem nie pozwoliło na zbyt długą przerwę. Przy podwodnej skale – Margpie Rock, która groźnie czycha ukryta pod wodą, bywa najsilniejszy prąd i bezpiecznej wody jest na zaledwie 2 kable szerokości cieśniny. Zobaczyliśmy to czego nie chciałem ujrzeć – lód. Był wszędzie. Ale wyraźnie zarysowane było czyste przejście, stąd nie podjąłem decyzji o odwrocie. Nie pozostało nam nic innego jak skupić się na bezpiecznym przepłynięciu tego odcinka. Z reguły w takich sytuacjach przejmuję stery, by zdjąć z załogi ciężar odpowiedzialności za mój jacht. Tym razem pozostawiłem ster Tomkowi, który ma duże wyczucie i doświadczenie w manewrowaniu dużymi jachtami. Musieliśmy skupić się na nabieżnikach, które postawili Kanadyjczycy by iść właściwym kursem i jednocześnie omijać lód. Na szczęście nie tarasował on przejścia. Było go dużo, ale rwąca już z prędkością sześciu węzłów rzeka utrzymywała wąski pas wody czysty od lodu. Tylko od czasu do czasu silny prąd odrywał jakąś krę od masy lodu, która wyglądała jakby stała lub nawet płynęła w przeciwnym kierunku. Taka pojedyncza kra pod wpływem siły, która ją wyrywała z letargu zaczynała majestatycznie kręcić się dookoła osi, nabierając jednocześnie prędkości w nurcie. By nie stracić manewrowości w silnym prądzie nie mogliśmy sobie pozwolić na zbytnie zwalnianie. Jak na złość zaczął wiać wiatr od prawej burty z prędkością ponad 20 węzłów i dokładać boczny dryf. W tych warunkach w końcu jedna kra stanęła na naszej drodze i nie mieliśmy innego wyjścia, jak oprzeć się o nią lewą burtą. Uderzenie nie było przyjemne, ale prześliznęliśmy się bez szwanku.
Prąd po przejściu przesmyku znacząco osłabł. Ale lód dookoła sprawiał wrażenie wprowadzonego w ruch. To dlatego w Bellocie sytuacja potrafi się zmienić w oka mgnieniu. Wokół kilku wysp, które znajdują się przy wschodnim wejściu do Bellota zacisnąła się obręcz lodowa. Nie był to szeroki pierścień, ale wydawał się nie do przejścia. Blokował oczywiście wejście do Fort Ross. Przejąłem stery i zacząłem jednocześnie rozważać szukanie alternatywy na postój. Przejscia nie było między Somerset a Long Island. Zabity był również przesmyk między Long Island a Brown Island. Dopiero między Brown Island a Possesion Point udało się nam przecisnąć. Wpłynęliśmy na czystą wodę i od razu powitał nas kolejny niedźwiedź, tym razem w wodzie. Nie poświęciliśmy mu zbyt wiele czasu zmęczeni emocjami przejścia. Ja miałem tylko w tyle głowy świadomość, że będziemy musieli jeszcze wrócić tą samą drogą. A co się stanie jak ten lód z pierścienia, przez który nie mogliśmy się przebić, wpłynie do Bellota. Wtedy przejście nie będzie możliwe. Teraz było ciężko, ale przejście było.
Fort Ross służył Hudson Bay Company jako punkt skupu skór od inuickich myśliwych. Gdy ceny skór spadły do poziomu nieopłacalności, placówkę opuszczono w latach pięćdziesiątych. Zostały w tym miejscu dwa budynki, z którego jeden jest autentycznym schroniskiem. Są w nim prycze, odrobina pożywienia, nawet piecyk na ropę. No i oczywiście książka pamiątkowa, do której wpisują się ci wszyscy, którzy tu zawitają. Nie jest ona gruba, mimo, że swe wpisy odnotowuje również Kanadyjski Coast Guard czy przepływający tym szlakiem lodołamacz.
Chciałem jak najszybciej odwiedzić to miejsce, by mieć swobodę opuszczenia Zatoki Depot w dowolnym momencie. Ale tuż po kolacji dojrzeliśmy kolejnego niedźwiedzia. Stał na brzegu za naszą rufą i wyraźnie odbierał słodki zapach, który bił z naszej łódki. A na kolację mieliśmy makaron z homarami, kupionymi jeszcze w St. John’s, a które zamroziliśmy, gdyż żywe nie chciały z nami współpracować. Niedźwiedź wskoczył do wody i zaczął płynąć w naszym kierunku. Nie przeszkadzał mu przeciwny prąd i wiatr. Co chwilę wystawiał głowę i sprawdzał, czy obiad na niego jeszcze czeka. Wyglądało to dosyć zabawnie, ale zabawnym nie byłoby mieć go na pokładzie. Nie było sensu kusić losu i włączyłem silnik. Warkot nie zrobił na misiu jednak żadnego wrażenia. Był wyraźnie zdesperowany, by zasiąść do kolacji. Gdy był dwadzieścia metrów od nas dał nura. Jeszcze tego brakowało, by wynurzył się przy samej pawęży. Kiedy pojawił się ponownie na powierzchni nie miałem już wyboru, odbezpieczyłem broń i strzeliłem w powietrze. Dopiero huk ostudził zapał misia. Początkowo jakby nie dowierzał, ale w końcu odpuścił sobie i zawrócił. Na lądzie przy domkach zobaczyliśmy jeszcze dwa niedźwiedzie. Prawdziwe królestwo niedźwiedzi polarnych. Wyprawę na ląd odłożyliśmy do rana.
Rankiem doszedłem do wniosku, że bezpieczniej będzie wypływać z wieczornym prądem, gdyż pływ wieczorny jest mniejszy od tego z rana (a zatem i prąd) oraz możemy ruszyć jeszcze na końcówce prądu wschodniego, wypychającego lód z cieśniny. Rankiem musielibyśmy wskoczyć w środkową część prądu zachodniego, a to oznacza jego większą prędkość i zapewne lód tam już zassany przed nami.
Popłynęliśmy na ląd. Misiu, który wylegiwał się między domkami postanowił spokojnym krokiem oddalić się. Ciągle ktoś jednak stał na straży, gdy wchodziliśmy do schroniska. Niesamowite miejsce, gdyż ciągle żywe. Na jednej z prycz zobaczyliśmy zapisek bytności pozostawiony przez załogi Nektona i Starego. Obok było zostawione miesce na nasz. Muszę przyznać, że to dzięki Gerardowi Natankowi przypłynęliśmy tutaj. Namówił mnie do odwiedzenia tego miejsca i zdecydowałem się na to, mimo konieczności dwukrotnego przejścia Bellota. Nekton ze Starym byli tu 24 sierpnia. Myśmy wpływali 9-go sierpnia, co daje nam dwa tygodnie zapasu czasowego i poza możliwością odwiedzenia kilku miejsc, ciągle szansę na uniknięcie wrześniowych sztormów w Zachodniej Arktyce. Jesteśmy pierwszym jachtem, który odwiedził Fort Ross w tym roku. Żaden jacht nie był tutaj tak wcześnie. Ale i przez to z lodem trochę więcej kłopotów, mimo ciepłego lata. Przed nami w tym roku wpisała się jeszcze tylko trzyosobowa załoga helikoptera Kanadyjskich Królewskich Sił Powietrznych.
Wysoka woda (HW) w Fort Ross miała być o 2009 (UTC-5). Prąd według locji powinien zmienić się na korzystny, czyli zachodni na 2 godziny przed HW czyli około 1800. Tak sobie tą 1800 zakodowałem w pamięci, że przypisałem jej status godziny HW czyli chciałem wypływać o 1600. Zrobiliśmy z Hanią o 1500 mały rekonesans pontonem. Lodu było ciągle dużo, ale pierścień z czwartku był poszarpany i bez problemu można było znaleźć przejście między Somerset a Long Island, czyli najkrótszą drogą. Od południa wiał silny zachodni wiatr, który w tym przypadku sprzyjał rozganianiu lodu.
Zdążyliśmy jeszcze przywitać się z załogą Billy Budda, która przypłynęła popołudniu. Żałowali, że chcemy już opuszczać to miejsce, gdyż mieli nadzieję na powtórne kosztowanie naszych trunków. Mieliśmy jednak mocne postanowienie uciekania z Fort Ross. Tchnęło mnie, by jeszcze raz zerknąć do tabeli pływów i … przesunęliśmy nasze wypłynięcie o dwie godziny, unikając męczenia się z lodem i przeciwnym prądem.
Te dwie godziny dramatycznie zmieniły sytuację. Tym razem, na szczęście dla nas na lepszą. Wypłynęliśmy z Fort Ross bez większych przeszkód. Przepływającej obok nas krze mogliśmy tylko radośnie pomachać. I wcale nie przeszkadzało nam to, że wiatr wzmógł się do 28 węzłów i wiał w twarz. Prąd był stosunkowo niewielki – do 3 węzłów, w środkowej części nawet przeciwny. Przepłynięcie Bellota zajęło nam prawie dwa razy tyle czasu co poprzedniego dnia, ale to nie miało żadnego znaczenia. O 2200 byliśmy z powrotem w Cieśninie Peel. Jak się dowiedzieliśmy od Wojtka Wejera mamy swój rekord: jesteśmy jedynym jachtem, który przepłynął przez Bellota w obie strony.
Przed nami najtrudniejszy odcinek zasadniczej części NWP – Cieśnina Rossa, która jak się obawiam będzie nie do przejścia po tym silnym 24 godzinnym wietrze z południowego zachodu.
12.08.2012 godzina 1100 (UTC-5) nasza pozycja – kotwica w Zatoce Pasley (Cieśnina Rossa zatkana tak jak się obawiałem) N 70 st 39, W 95 st 58.

Kategorie:Arktyka, Kanada, Morza i Oceany, Ocean Arktyczny

2 komentarze

  1. Hey I know this is off topic but I was wondering if you knew of any widgets I could add to
    my blog that automatically tweet my newest twitter updates.
    I’ve been looking for a plug-in like this for quite some time and was hoping maybe you would have some experience with something like this. Please let me know if you run into anything. I truly enjoy reading your blog and I look forward to your new updates.

  2. Śledzę rejs od dawna, zostałam tym zarażona i dalej zarażam :). Teraz kibicujemy szczególnie mocno i oczekujemy na każdy wpis! Powodzenia!

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d