Espiritu Santo i pożegnianie z Vanuatu


Po kilku dniach pobytu na Malakula i obcowania z mieszkańcami oraz kulturą tego magicznego zakątka Vanuatu popłynęliśmy na Espiritu Santo. Miało to być nasze ostatnie kotwicowisko przed wyruszeniem na Wyspy Solomona. Przelot był niezwykle przyjemny – przy delikatnej bryzie i niewielkim zafalowaniu wszyscy delektowali się płynięciem pod pełnymi żaglami. Pod koniec rejsu, już u wybrzeży Santo, na haczyk złapał się ogromny marlin. Przez ponad pół godziny trwała walka pomiędzy Tomkiem a wielką rybą. Gdy zwierz był już prawie przy pawęży Katharsis wstąpiły w niego nowe siły i z impetem pociągnął żyłkę zrywając ją niczym cienką nitkę. Z jednej strony było nam żal, że marlin uciekł. Jednak wyciąganie ponad dwumetrowego potwora z długim i ostrym niczym nóż nosem mogło być trudnym zadaniem… Niech nasz marlin zdobywa morza i oceany, a my będziemy wspominać jego wielkie cielsko wyskakujące z wody.

Na postój przy Santo Mariusz wybrał urokliwe miejsce przy hotelu na Aore Island. Do Luganville – głównej miejscowości, gdzie zamierzaliśmy się odprawić, mieliśmy ponad 3 mile, ale za to na wyciągnięcie ręki była piękna plaża z lazurową wodą zamieszkałą przez ławice najróżniejszych ryb. Do dyspozycji mieliśmy także hotelowy basen, z czego skorzystała moja rodzinka, podczas gdy Mariusz i ja popłynęliśmy na nurkowanie na SS President Coolidge. Jest to wrak amerykańskiego transportowca, przerobionego w czasie wojny na potrzeby armii z luksusowego statku pasażerskiego. Coolidge zatonął 26 października 1942 roku po zderzeniu z dwoma minami. Statek osiadał na dnie przez 85 minut, w czasie których udało się uratować prawie całą 5000 załogę. Katastrofa pochłonęła dwie ofiary – jednego z mechaników przebywającego w maszynowni podczas wybuchu oraz dowódcę jednostki wojskowej, nadzorującego ewakuację ze statku. Jest to największy wrak po II wojnie światowej dostępny dla nurków. Ma on 202 metry długości i leży na głębokości od 21 do 67 metrów. Znajduje się blisko brzegu i można się do niego stosunkowo łatwo dostać. Dzięki rewelacyjnej przejrzystości wody, dochodzącej do 40 metrów oraz świetnym stanie statku jest to doskonałe miejsce nurkowe. O wraku tym słyszałam już wiele razu od Mariusza, który eksplorował go podczas swojej ostatniej wizyty na Santo 9 lat temu. Był zachwycony nurkowaniem, jednak odczuwał spory niedosyt, gdyż załamanie pogody uniemożliwiło mu wtedy zejście do najciekawszych części wraku. Tym razem miało nam się to udać. Przypłynęliśmy do Santo w środę, a dopiero na piątek udało nam się umówić wyprawę nurkową. Na Coolidge schodzić mogą jedynie certyfikowani nurkowie z przewodnikiem z lokalnego centrum nurkowego. W czwartek bardzo się rozwiało i baliśmy się, że pogoda taka utrzyma się i odwołają nasze nurkowanie. Na szczęści wiatr nieco ucichł i wszystko przebiegło zgodnie z planem. No może prawie…
Naszym przewodnikiem był Albert, mający ogromne doświadczenie na tutejszych wrakach. Na samym Coolidge zrobił ponad 4000 nurków. Eksploruje go od 1992 roku i zna większość jego zakamarków. Po omówieniu nurkowania i przygotowaniu sprzętu zeszliśmy pod wodę. Nurkowanie na wrakach nie należy do moich ulubionych. Zamknięcie w wąskich, pordzewiałych wnętrzach statków, gdzie zazwyczaj tylko przewodnik zna drogę wyjścia i w pełni trzeba na nim polegać, specjalnie mnie nie podnieca. Nie to co nurkowanie wśród kolorowej rafy z mnóstwem ryb i najlepiej ze stadami rekinów – to jest to! Ale po opowieściach Mariusza Coolidge bardzo mnie intrygował i chciałam go zobaczyć. Pierwsze nasze zejście i od razu to najciekawsze, czyli zwiedzanie maszynowni, która znajduje się na 47 metrach i odwiedzenie „Lady” na 40 metrach. Zazwyczaj na pierwsze nurkowanie przewodnicy wybierają łatwiejsze miejsca, żeby sprawdzić nową grupę. Myślę, że doświadczenie Mariusza zrobiło na Albercie wrażenie i zdecydował się od razu zabrać nas na głęboką wodę. Był z nami jeszcze Dominik – Australijczyk pomieszkujących na Vanuatu, który już kilkaset razy nurkował na Coolidge. No i taka silna ekipa mi się trafiła. Ja wydałam się małym elemencikiem w całej zabawie, który po prostu musiał dać sobie radę i już. Gdy zanurzyliśmy się na 45 metrów do wnętrza wraku, Albert pokazał wąskie przejście, przez które mieliśmy przedzierać się do maszynowni. Mój komputer nurkowy bił na alarm i już na początku nurkowania wpadliśmy w dekompresję. Trochę mnie to przeraziło, bo to były pierwsze minuty nurka, a przed nami jeszcze kawał wraku do przepłynięcia. Ta myśl i wąskie przejście w zupełnych ciemnościach zrobiły swoje… spanikowałam. Wiedziałam, że to najgorsze co mogę robić, bo w takich sytuacjach powietrze znika z butli w zastraszającym tempie. Pokazałam Mariuszowi, że nie czuję się dobrze i chcę wyjść. Ale jego spokój i pewność w oczach pokonały moje strachy. Po chwili byliśmy w dużym i przestronnym pomieszczeniu maszynowni (na głębokości 47,7 metra…), gdzie przyglądając się ogromnym kotłom i zegarom zupełnie się uspokoiłam i mogłam się cieszyć resztą nurka. Dobrze, że się ogarnęłam, bo ominęło by mnie podzianie „Lady” – rzeźby kobiety na białym koniu, która zdobiła salę balową na luksusowym liniowcu, którym płynął na początku XX wieku Charli Chaplin. Chwila paniki kosztowała mnie na tyle dużo powietrza, że na przystanku dekompresyjnym musiałam skorzystać z zapasowej butli, którą miał ze sobą Albert. Drugie nurkowanie, które zrobiliśmy po ponad dwugodzinnej przerwie, przebiegło już całkiem spokojnie. Zaczęliśmy od zejścia na 35 metrów do odciętego od światła pomieszczenia. Nie mieliśmy włączać latarek tak długo, aż nie zrobi tego Albert. Chodziło o wypatrzenie podwodnych świetlików zamieszkujących tą część wraku. Całe stado mieniących się na niebiesko rybek w zupełnej ciemności robiło niesamowite wrażenie. Czułam się pewnie i nawet zaklinowanie mojego manometru w wystające pręty w wąskim przejściu nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Odhaczyłam się i popłynęłam dalej oglądać pociski, gąsienice czołgów, pozostałości po jeepach i inne skarby Coolidge’a. Drugie nurkowanie zakończyliśmy ponad 30 minutowym przystankiem dekompresyjnym, przez co w wodzie w sumie siedzieliśmy ponad 80 minut. Tym razem wystarczyło mi powietrza z mojej butli. Po tak ekscytujących i wyczerpujących nurkach chciałoby się odpocząć i dzielić wrażeniami. Jednak nie było na to czasu. Był piątek, godzina 1400, a my chcieliśmy jeszcze tego popołudnia wypłynąć. Mariusz pognał z Tomkiem do Luganville, żeby nas odprawić, a ja z resztą załogi szykowałam nas do wypłynięcia. 1 sierpnia 2014 o godzinie 1800 oddaliśmy cumę mooringu przy Aore Resort i pożegnaliśmy się z Vanuatu. Do pokonania mieliśmy przeszło 800 mil. Prognoza nie napawała nas optymizmem. Przez pierwsze dwie doby wiatru miało być jak na lekarstwo i to dokładnie od rufy, za to duże i rozhuśtane morze. Jest to zabójcze połączenie dla delikatnych żołądków. Oznacza to płynięcie na silniku i rylanie na wszystkie strony. W kolejnych dniach miała nasunąć się na nas strefa konwergencji, a co za tym idzie burzowe chmury, deszcze i silne szkwały.

Kategorie:Oceania, Vanuatu

1 komentarz

  1. znów dzięki Wam udało mi się zwiedzić kawałek fascynującego i niezwykłego świata

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading