Papua Nowa Gwinea – Luizjady


Stało się to niestety normą, że nie nadążam z relacjami z rejsu. Za dużo się dzieje w krótkim czasie. Musimy pomyśleć o krótszych relacjach na bieżąco uzupełnianych o nasze coraz dłuższe wpisy. Jesteśmy już w Brisbane od miesiąca. Szykujemy się intensywnie do jubileuszowych regat Sydney – Hobart. A zaraz po nich bardzo trudna i wymagająca ekspedycja na Morze Rossa. Tym razem będziemy mieli towarzystwo w postaci bardzo doświadczonej w polarnych bojach polskiej załogi Selma Expedition. Ale o tym za chwilę. Wracamy do naszych przygód na Pacyfiku.

Ku brzegom Papui Nowej Gwinei dotarliśmy nad ranem 17 września 2014 roku, w dzień urodzin Kuby. Po wpłynięciu do lazurowej laguny otaczającej Luizjady rozpoczęliśmy od świętowania urodzinowego śniadania i tradycyjnej lampki szampana. W ciągu dnia testowaliśmy nurkowiska w przesmyku prowadzącym do wnętrza laguny. Niestety skończyła się bezwietrzna pogoda, jaką mieliśmy na Wyspach Salomona przez dwa tygodnie. Zatrzymaliśmy się przy samej rafie w pobliżu przesmyku w północno – wschodniej części największego atolu Luizjadów, jakim jest Calvados. Kolor wody nas oszałamiał, natomiast silny prąd w przesmyku dawał niewielkie szanse na ciekawego nurka. Musieliśmy podzielić się na grupy, z uwagi na duże fale w przesmyku i ja z Mariuszem odpuściłam pierwsze zejście pod wodę na Papua. Chciałam to sobie trochę zrekompensować wskakując do wody z maską i rurką. Na dnie zbyt wiele się nie działo, ale moją uwagę przykuły dwa rekiny, całkiem sporych rozmiarów. Próbowałam ocenić do którego gatunku należą, gdy nagle jeden z nich ruszył z impetem w moją stronę. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam. Rekin otarł się o moją nogę dając mi wyraźny znak, że to jest jego terytorium. Krzyknęłam do Mariusza i na moje szczęście za chwilę byłam przy pontonie, by wskoczyć do niego niczym foka. Serce waliło mi, jak szalone, ale obeszło się bez paniki. Wieczorem wyprawiliśmy Kubie urodzinową kolację z czekoladowym tortem. Jak to na urodzinach – nie zabrakło śpiewów i tańców!

Podczas naszego krótkiego, zaledwie 6-dniowego pobytu na Luizjadach, udało nam się przyjrzeć życiu mieszkańców dwóch wiosek. Pierwsza z nich położona niedaleko Robinsons’s Anchorange przy wyspie Kuwanak zamieszkana jest przez kilka rodzin. Po rzuceniu kotwicy nieopodal wioski podpłynął do nas wódz z jednym z mieszkańców mówiącym po angielsku – Gerrym i jego córkami. Zaprosili nas do siebie i przy okazji poprosili o pomoc w naprawie latarki, jednej jedynej na całą wioskę. Problemem okazały się wyczerpane baterie i pęknięta klapka. Awarię usunęliśmy ku wielkiej radości mieszkańców. Niestety nie na długo wystarczą im 4 baterie (wszystkie jakie nam zostały), więc problem braku światła powróci. Żałowaliśmy, że nie mamy latarki na dynamo, którą moglibyśmy im podarować.
Pierwszy raz spotkaliśmy się z zupełnym brakiem elektryczności. W wioskach na Fidżi, Vanuatu, czy Salomonach widzieliśmy baterie słoneczne lub agregaty prądotwórcze na ropę. Elektryczność była tam bardzo deficytowym towarem, często występującym okresowo, gdy mieszkańcy dysponowali paliwem, jednak pojawiała się i była znana.
Luizjady okazały się dla nas także pierwszym miejscem bez telefonii komórkowej. Nawet wódz nie posiadał własnego telefonu. Z pewnością brak dostępu do elektryczności ogranicza te możliwości i dlatego żaden z operatorów funkcjonujących na głównym lądzie nie zapuścił się ze swoimi akcjami marketingowymi i sprzedażą komórek.
Do tego urokliwego zakątka świata nie dotarł jeszcze jeden z postępów cywilizacyjnych, a mianowicie silnik. Wszystkie łodzie, które widzieliśmy, a było ich sporo, napędzane były siłą ludzkich mięśni lub wiatrem. Niezwykle urokliwie wyglądały drewniane konstrukcje z rozprzowym ożaglowaniem majestatycznie przemieszczające się między wyspami po spokojnych wodach laguny. Podziwialiśmy tubylców, którzy z łatwością stawiali żagle i wykorzystując najmniejszy podmuch wiatru przemieszczali się do wybranego przez siebie celu. Do burty Katharsis II podpłynęło kilka takich łódek. Ich kapitanowie mieli doskonale opanowaną inercję swoich jednostek i z wprawą zrzucali żagle, by wytracić prędkość i w porę zatrzymać się przy naszej burcie. Żadna z tubylczych łódek nawet nas nie drasnęła.
Odwiedzając domy mieszkańców wiosek byliśmy pod wrażeniem, jak jest w nich rześko, pomimo panującego na zewnątrz upału i zaduchu. Domostwa budowane są na palach w odległości około metra od ziemi. Podłoga składa się z bambusowych listewek. Są one poukładane dość ciasno, jednak pozostawiona między nimi przestrzeń pozwala swobodnie przepływać powietrzu. Wytworzona w naturalny sposób cyrkulacja daje rewelacyjny przewiew. Każdy budynek ma część zamkniętą, w której znajduje się kuchnia z paleniskiem oraz sypialnia. Na zewnątrz wyróżnić można taras, często zadaszony, w cieniu którego mieszkańcy lubią spędzać upalnie dni. Dachy pokryte są matami uplecionymi z liści palmowych.
W pierwszej z odwiedzanych wiosek zapytaliśmy o możliwość kupienia lokalnego rękodzieła. Ze względu na brak turystów mieszkańcy nie wytwarzają tu nic takiego. Jednak możliwość pozyskania dóbr przywiezionych przez nas oraz zarobienia pieniędzy, które można będzie wymienić podczas wizyty na stałym lądzie na niezbędne artykuły była na tyle atrakcyjna, że wódz w asyście Gerrego i jego żony zaoferował nam toporki wykorzystywane podczas lokalnych obrzędów. Gdy dobiliśmy targu i wszyscy byli bardzo zadowoleni obdarowaliśmy jeszcze mieszkańców ubraniami i materiałami szkolnymi.
Wieczorem jeden z mieszkańców przypłynął do nas z homarami, które kupiliśmy za ubrania i suchy prowiant.
Po wizycie w wiosce i nurkowaniu przy Kunawak popłynęliśmy w nowe miejsce. Zakotwiczyliśmy przy Panasia Island w zachodniej części atolu. Tu mieliśmy nadzieję na znalezienie osłoniętych nurkowisk przy silnie wiejącym wietrze. Znajduje się tu niewielka wioska, zamieszkała przez jedną rodzinę. Wódz i zarazem głowa rodziny – Jack osiedlił się tu z żoną, dziećmi i wnukami. Kilka chat ukrytych jest u podnóży skalistego zbocza na plaży tuż przy lazurowej wodzie laguny. W pierwsze popołudnie po naszym zakotwiczeniu do burty Katharsis II zawitała żona wodza z wnuczkami. Na łódce były jedynie Roma z Kaśką. Reszta ekipy eksplorowała niesamowity świat ukryty w wodach laguny. Dziewczyny opowiedziały o nas, zapytały o mieszkańców i umówiły się na wizytę w wiosce następnego ranka. Romka zapytała także o możliwość kupienia homarów, a żona wodza poprosiła o igły i nici. Na drugi dzień dotarła do nas z lądu wiadomość, że wyśmienite owoce morza już na nas czekają. Jadąc z wizytą przygotowaliśmy dwie torby jedzenia, nici i inne potrzebne artykuły. Nie zabrakło także zabawek oraz materiałów szkolnych dla dzieciaków. Podczas gdy my wyłożyliśmy nasz asotryment, Jack przyniósł upolowane przez swojego zięcia homary. Spędziliśmy sporo czasu rozmawiając z Jackiem i jego rodziną. Okazało się, że wódz dobrze mówi po angielsku i jest bardzo inteligentnym i ciekawym gościem, więc rozmowa świetnie się toczyła. Jakby przez to jedno popołudnie zawiązała się miedzy mieszkańcami tej niewielkiej wioski na Luizjadach a naszą załogą mała więź przyjaźni. Poznaliśmy historię tragedii, która dotknęła tych ludzi. W kwietniu tego roku Luizjady nawiedził huragan, który strawił cały dobytek rodziny Jacka. Przez kilka miesięcy odbudowywali domostwa, korzystając w tym czasie z pomocy rządu PNG. Jednak wszystko muszą stworzyć od nowa.
Jack zaproponował Mariuszowi, iż wyrzeźbi nazwę jego jachtu na drewnie. Prezent okazał się kawałkiem pięknie zdobionego hebanu. Staraliśmy się odwdzięczyć Jackowi i jego rodzinie przekazując im jak najwięcej użytecznych rzeczy. Roma z Kubą przywieźli z Polski poza materiałami szkolnymi trochę ubrań dla dzieci i dorosłych. Koszulka, którą Roma podarowała zięciowi wodza (z dowcipnym tekstem o budzie) była zupełnie nowa i miała jeszcze metkę ze sklepu. Po włożeniu jej, chłopak poczuł, że coś go uwiera i zapytał żony co to jest. Ta wytłumaczyła mu, ze to karteczka ze sklepu i że jest to zupełnie nowe ubranie, którego nikt wcześniej nie nosił. Gdy chciała metkę urwać, ten się obruszył i kazał jej zostawić. Było to wzruszające i cieszyliśmy się, że sprawiamy im takimi – z naszego punktu widzenia drobiazgami radość.

Pod koniec naszego pobytu Jack zaprosił nas jeszcze raz do siebie. Chciał porozmawiać i przedstawić nam swoją córkę, która dopiero co wróciła z innej wyspy. Pod koniec wizyty Roma i ja zostałyśmy obdarowane naszyjnikami. Wódz zdjął z szyi swój i przekazał go Romie, a jego żona oddała swoje skarby mi. Dla nich były to najcenniejsze przedmioty jakie posiadali. Na Papui ten rodzaj korali traktowany jest jako pieniądze, za które nabywa się różne dobra.
Cała nasza załoga niezwykle polubiła tą dużą papuaską rodzinę na Panasia Island. Wytworzyła się między nami niezwykle pozytywna energia, której nie poczułam dotąd w relacjach z mieszkańcami innych wiosek na Pacyfiku.
Przed samym wypłynięciem każdy przejrzał swoją garderobę i oddał rzeczy, które mogłyby się przydać naszym nowym znajomym. Zrobiłam inwentaryzację zapasów i zostawiłam ilość prowiantu, która miała nam starczyć do Australii, a resztę oddaliśmy Jackowi i jego rodzinie. Przygotowaliśmy apteczkę z najpotrzebniejszymi lekami. Wydrukowaliśmy dla nich także pamiątkowe zdjęcie zrobione podczas wspólnie spędzonego popołudnia. Widziałam po reakcji wodza i jego żony, że bardzo ich to wzruszyło. Gdy popłynęliśmy się pożegnać i wyjęliśmy z pontonu kilka toreb z żywnością, ubraniami, pojemnikami do składowania jedzenia i słodyczami dla dzieci byli zupełnie zaskoczeni. Miło nam było, że zrobiliśmy im taką niespodziankę.

Żegnaliśmy się jak dobrzy przyjaciele. I nie chodzi tu o dobra jakie od nich otrzymaliśmy w postaci naszyjników, czy homarów, czy o rzeczy, które my zostawiliśmy. Już wcześniej zdarzało nam się wspierać mieszkańców niewielkich zakątków świata odciętych od dobrobytów cywilizacyjnych. Jednak jeszcze nigdy nie wytworzyła się w tak krótkim czasie między nami a lokalną ludnością tak zażyła więź.
Podobne odczucia miałam jedynie do mieszkańców Nuku Hiva na Markizach, jednak z nimi spędziłam sama ponad trzy tygodnie, podczas których bardzo mnie wspierali.

Kategorie:Oceania, Papua Nowa Gwinea

7 komentarzy

  1. Zazdroszczę takiej wyprawy! A czego najbardziej? Hm, tego pięknego, turkusowego odcienia wody… W ogóle jak patrzę na zdjęcia – to stwierdzam, że naprawdę jest tam pięknie! Ah, nie samej wody już zazdroszczę, ale tych powalających widoków też… Wybrzeża, wyspy, wioski. I ludzie, którzy są równie ważni.

  2. Witam
    Często przesiaduję na stronach podróżniczych i lubię czytać różne artykuły na takie tematy , zazdroszczę przedewszystkim samego pobytu. Byłem niedawno na sri lance i też zachwyciła mnie nie tylko krajobraz , ale też kultura. Zdjęcia świetne i przeżycia też pewnie nie zapomniane. Być może się wybiore kiedyś w tamte miejsca.Pozdrawiam

  3. Aż mnie dreszczyk przeszedł jak patrzyłem na Wasze zdjęcia 🙂 Przyzwyczaiłem się do ciepła i nawet pogodnego tego roku listopada, przyszedł mały mrozik a ja marznę jak przy -20’C :D. Odwiedzacie naprawdę piękne miejsca, tylko pozazdrościć wrażeń i wspomnień! Trzymajcie się (nie mówię ciepło – bo to to na pewno) 🙂

  4. U nas za oknem zima i mroz – śnieg za chwilę dotrze a na Twoich zdjęciach – ciepło, słońce, woda, opalenizna. Tylko pozazdrościć miejsc jak i ciepłego wypoczynku

  5. Miło widzieć, że Romeczka szczęśliwa i w pełni sił. Pozdrowienia dla wszystkich.

  6. niezłe zwiedzanie

Leave a Reply to TomaszCancel reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading