Rotorua – trochę turystycznych atrakcji


Mariusz do Auckland wrócił w samego Sylwestra i Nowy Rok witaliśmy już razem. O północy oglądaliśmy pokaz sztucznych ogni puszczanych z tarasów Sky Tower i wypiliśmy bąbelkowy toast za pomyślność 2014 roku!

Zaraz po Nowym Roku planowaliśmy dokończyć wszystkie łódkowe sprawy i jak najszybciej oddać cumy, by rozpocząć pętlę wokół Nowej Zelandii. Mieliśmy wynajęty samochód, by móc sprawnie zaprowiantować łódkę i dotrzeć do wszystkich fachowców, którzy mieli coś jeszcze do dokończenia. W czwartek (2 stycznia) od razu po śniadaniu ruszyliśmy w obchód warsztatów. Jednak okazało się, że jest to dzień wolny, więc całe miasto było wymarłe, nie licząc oczywiście knajp i plaż wokół Auckland. Wszystko wskazywało na to, że do końca weekendu nic nie uda się zrobić, gdyż wszyscy są na wakacjach. Skoro mieliśmy wynajęty samochód, a łódka stała bezpiecznie w marinie, to szkoda było siedzieć w mieście. Postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę. Chcieliśmy pojechać w głąb lądu, gdzie nie da się dopłynąć jachtem, a poza tym gdzieś niedaleko. Wybór padł na Rotorua – miejscowość położoną nad jeziorem o tej samej nazwie oddaloną o 260 kilometrów od Auckland. Region ten uważany jest za główną kolebkę kultury maoryskiej. Mieszka tu więcej rdzennych mieszkańców niż w innych częściach Nowej Zelandii. Odnaleźć tu można centra kultury oraz muzea sztuki maoryskiej. Lokalna ludność maoryska oferuje turystom pokazy swoich tańców oraz tradycyjne jedzenie w specjalnie zbudowanych dla tych celów wioskach. Nas jednak przyciągnęła inna atrakcja turystyczna tego miejsca, a mianowicie źródła termalne i związane z nimi krajobrazy, jak również wulkaniczny charakter tego obszaru.
Popularnym sposobem zwiedzania Nowej Zelandii jest podróżowanie camperem i odwiedzanie najróżniejszych zakątków tego urozmaiconego krajobrazowo i klimatycznie kraju. Na drogach mija się całe tabuny tych domków na kółkach. A nieodzownym elementem takich podróży są pikniki. My, chociaż jechaliśmy samochodem osobowym, a nie kampingowym, także postanowiliśmy przygotować lunch jeszcze na łódce i zjeść go po drodze. Bardzo lubię pikniki, zarówno te na łące, plaży, ale też takie na parkingu samochodowych (jeżeli jest oczywiście ładnie położony i w miarę zaciszny). Planuję kultywować ten zwyczaj podczas naszego pobytu w Nowej Zelandii. Jak będziemy podróżować jachtem, to mam nadzieję, że uda mi się czasem zorganizować jakiś obiad na plaży lub polanie koło zatoki, gdzie zakotwiczymy.

Wracając do naszej wycieczki, to po przyjeździe do Rorotua chcieliśmy zaliczyć chociaż jakąś małą atrakcję turystyczną. Wybraliśmy się do Rainbow Springs. Miejsce to reklamowało się jako obiekt położony na 12-hektarach, porośniętych rodzimymi drzewiastymi paprociami, wśród których znajdują się stawy zamieszkałe przez potokowe pstrągi. Pomyśleliśmy, że po kilku godzinach jazdy spacer w takich okolicznościach przyrody sprawi nam przyjemność. Niestety nie było to, czego szukaliśmy… Cenę biletu wstępu przemilczę… Ale z pewnością była przesadzona. Jak już przeszliśmy przez bramki wejściowe to zagoniono nas na pokaz ptaków. Spodziewaliśmy się zobaczyć rodzime gatunki, a tu pan z mikrofonem przyczepionym do ucha przeganiał z drążka na drążek po kolei różne papugi (jedna przyleciała na przykład z Kostaryki). Nie za bardzo podobało mi się to widowisko, ale nie mogliśmy uciec. Jak już było po wszystkim, to mieliśmy nadzieję pospacerować wśród drzew paproci i stawów z pstrągami. I rzeczywiście mogliśmy – przejść się wybrukowanymi ścieżkami, gdzie w stłoczonych klatkach mieszkały różne gatunki nowozelandzkich ptaków, a w stawach wielkości kałuży pływały pstrągi. Niektóre okazy były naprawdę ogromne. Na szczęście dobra kolacja poprawiła nam nastroje, a następny dzień zamazał wrażenie po naszej pierwszej atrakcji turystycznej.
W sobotę, zgodnie z planem pojechaliśmy do położonego na południe od Rotorua regionu termalnego, na którym znajduje się Wai-O-Tapu , którego nazwa oznacza „święte wody”. Gorące źródła i znajdujące się tu minerały malują krajobraz w niezwykłe barwy. Jest tu kanarkowo-żółte jezioro (Devil’s Home), szmaragdowo-zielone, a po między nimi rozciągają się pola, na których bulgoczące źródła tworzą najróżniejsze palety barw. Bardzo ciekawe są także Champagne Pool, którego krawędzie tworzy czerwony minerał – aurypigment, a woda w nich bombluje niczym szampan w kieliszku. Szary kolor dostarczają z kolei błotne baseny, w których gorąca mazia wygląda, jakby gotowała się na małym ogniu. Atrakcją tego miejsca jest także gejzer Lady Knox, który eksploduje codziennie o 1015 (zachęcony mydlinami przez pracowników Wai-O-Tapu). Efekt niezły, chociaż animowanie takich zjawisk wygląda trochę zabawnie. Na określoną godzinę zjeżdżają się turyści (kiedy przyjechaliśmy, to było już tyle ludzi, że był problem z zaparkowaniem, dlatego Lady Knox czekała, aż wszyscy dotrą i eksplodowała dopiero o 1045). Ciekawa jest historia, w jaki sposób został ten gejzer odkryty. Więźniowie z położonego niedaleko zakładu karnego, po ciężkich robotach w lasach przyszli się umyć w ciepłych źródłach i zrobić pranie. Używane przez nich mydło spowodowało erupcję gejzeru i wszystkie ich rzeczy pofrunęły do góry, wyniesione tryskającą wodą.
Po wizycie w Wai-O-Tapu oddaliśmy się miłemu piknikowaniu.
Na niedzielę zaplanowany mieliśmy lot helikopterem nad kraterem wulkanu Tarawera oraz White Island. Wulkan Tarawera podczas erupcji w 1886 roku zabił 153 osoby i rozsypał popiół na powierzchni 15500 kilometrów kwadratowych. Z kolei na Wyspie White znajduje się jedyny aktywny wulkan na wyspach wokół Nowej Zelandii, po którym mieliśmy także pospacerować. Niestety pogoda zepsuła się na tyle, że lot odwołano. Pogoda miała się poprawić i proponowano nam przesunięcie naszej wycieczki na następny dzień, jednak my w poniedziałek chcieliśmy być już na łódce, licząc, że fachowcy wrócą z urlopów i dokończą swoje prace.
Pogoda w Nowej Zelandii jest bardzo zmienna i ze słonecznej, ciepłej aury potrafi się w parę chwil przemienić w jesienną – deszczową i chłodną. Jak to mówią mieszkańcy tych zielonych wysp – jednego dnia potrafią u nich wystąpić cztery pory roku.
W drodze z Rorotua do Auckland zatrzymaliśmy się w Hobbitonie, gdzie skusiliśmy się na kolejną, dobrze zorganizowaną i reklamowaną atrakcję turystyczną.
Nowa Zelandia kojarzy się wielu z nas z zielonymi wzgórzami ciągnącymi się po horyzont z pasącymi się na nich owcami oraz z górami Wyspy Południowej, czy jak mi przede wszystkim – z zapełnionymi jachtami akwenami wschodniego wybrzeża Wyspy Północnej. Ale wyspy te, to także obrazy z filmu „Władca Pierścieni” i „Hobbit”. Dla takich fanów ekranizacji powieści Tolkiena, jakim jest na przykład moja siostrzenica Zosia, to właśnie te filmy sprawiają, że Nowa Zelandia staje się jednym z miejsc, które marzą zobaczyć. Nowozelandczycy świetnie to wykorzystują. Zaczyna się już w samolocie, gdzie w filmie instruktażowym o środkach bezpieczeństwa główną rolę odgrywa elf, hobbit i inne postacie wzorowane na bohaterach „Władcy Pierścieni” (naprawdę wesołe i świetnie zrobione – można podobno odnaleźć na YouTube). Na lotnisku z wielkich plakatów witają nas piloci i stewardesy z elfimi uszami.
A Hobbiton, to Shire z planu filmowego ekranizacji powieści Tolkiena w reżyserii Petera Jaksona. Cała scenografia została na tyle porządnie zbudowana w 2009, że chociaż zdjęcia do „Hobbita” realizowane w Shire zajęły zaledwie 12 dni, to farma owiec przekształcona przez filmowców w Hobbiton z 44 domkami, młynem, karczmą i kamiennym mostem do dzisiaj odwiedzana jest tłumnie przez turystów. Niestety wszystkie wnętrza, poza karczmą, zbudowane były w studiu filmowym, a tu możemy jedynie oglądać aranżacje wejść i ogródków. Ale nawet taki krótki spacer wśród urokliwych małych okrągłych drzwi i kolorowych skrzynek na listy, wśród kwiatów oraz ziół pozwala poczuć klimat tego miejsca i świetnie przenieść się w wyobraźni w wydarzenia z filmu.
Znowu byłam pod dużym wrażeniem organizacyjnych i marketingowych zdolności Nowozelandczyków. W każdym możliwym chyba miejscu znaleźć można ulotki o Hobbiton (zaczyna się oczywiście od informacji turystycznej na lotnisku, potem w autobusie jadącym do centrum). A w miejscowości Matamata, obok której usytuowane jest filmowe Shire, zbudowano punkt informacjo turystycznej w stylu hobbitowych domków (okrągłe drzwi i okna). Nie sposób nie zwrócić na to uwagi! W samym Hobbitonie wszystko sprawnie funkcjonuje – szybka sprzedaż biletów na określoną godzinę. Co 10 minut rusza kolejna wycieczka. Jeden z pracowników z kredą w ręku co chwilę zapisuje na małych tabliczkach przy trzech kolejkach aktualne godziny odjazdów. Jeśli ma się chwilę, to można zjeść coś w tutejszym barze lub wydać parę groszy w sklepie z pamiątkami. Jeden autobus z przewodnikiem zabiera około 30-osobową grupę na dwugodzinny spacer po Shire. Na koniec przewidziana jest wizyta w Karczmie The Green Dragon, gdzie każdemu przysługuje kubek hobbitowego piwa typu ale, imbirowego lub też napoju cedrowego. Rozlewanie płynów idzie bardzo sprawnie, gdyż kolejna grupa już depcze po piętach. Do darmowego napoju można dokupić jakieś przekąski, ale na całą biesiadę mamy 20 minut, bo autobus już czeka. My załapaliśmy się z Mariuszem na wygodne fotele, w których z kufelkami w rękach oglądaliśmy padający w Shire ulewny deszcz i nie zwracaliśmy uwagi na resztę turystów. W porządnej karczmie powinien być przecież zgiełk i tłum ludzi.
W drodze powrotnej do Auckland nie mogliśmy się oprzeć pokusie przeanalizowania przepływów pieniężnych w takim przedsięwzięciu. Przy cenie biletów, jaką jest 75 dolarów nowozelandzkich od osoby i mimo określonej ilość zatrudnionych tam osób oraz niezbędnych nakładów na utrzymanie ogródków i domków oraz kilku autobusów wydaje się, że jest to interes znacznie, znacznie bardziej dochodowy od jakiejkolwiek owczej farmy w Nowej Zelandii.
Nie jesteśmy przyzwyczajeni do bywania w miejscach typowo turystycznych. Trudno ich jednak uniknąć. Nie da się już dzisiaj zobaczyć takich zjawisk, jak chociażby Wodospady Niagara czy Iguazu bez zmieszania się w tłum innych turystów, w dużej części też pragnących większej intymności. My mamy to szczęście, że podczas żeglarskich eskapad częściej docieramy do miejsc rzadko odwiedzanych przez tłumy. Dobrze, że takie miejsca jeszcze istnieją.

Kategorie:Nowa Zelandia

4 komentarze

  1. Mariuszku , jesteś idealnym Hobbitem, no może ciut wyrośniętym 🙂
    a Hania to urodzona księżniczka Elfów 🙂

  2. Nowa Zelandia wymiata! Hobbiton jest super! A że trochę komercji? Komercja też musi być. Nie zawsze trzeba przecież oglądać smętnie latające manty nad pustymi, nostalgicznymi zatokami.

    • Ja naprawdę jestem pod wrażeniem jak Nowozelandczycy mają to wszystko zorganizowane. Świetne jest, że można samemu – (tzn. z tutejszymi broszurami i przewodnikami) przewędrować i zwiedzić te niesamowite wyspy. Łatwo jest wszystko samemu zaplanować, no i w drogę. Tylko o tej zmiennej pogodzie trzeba bardzo pamiętać. Hobbiton – rzeczywiście bardzo urokliwy.

Leave a Reply to Iwona,Jacek SzymanderaCancel reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading