Kosi kosi monga byliśmy na Tonga


Pobyt na Ha’apai był ostatnim przystankiem przed dopłynięciem do Nuku’alofa, stolicy Królestwa Tonga, skąd wyjeżdżała nasza ekipa. Brzegi Olofanga zostawiliśmy za rufą w sobotę wieczorem 2 listopada, a do celu dotarliśmy w niedzielę o 1400. Nie popłynęliśmy jednak do portu, tylko stanęliśmy milę od niego na kotwicowisku przy Wyspie Pangaimotu. Znajduje się tam niewielki hotel i bar przy samej wodzie. Było to świetne miejsce, żeby udać się na pożegnalnego drinka. Zjechało się dosyć dużo jachtów i wszyscy na 1700 ruszyli do Big Mama’s Yacht Club. Nie można tam liczyć na wymyślego drinka z palemką, ale zimnego piwa z firmową naklejką zawsze można się napić. Spędziliśmy tam miłe popołudnie.
Gdy na drugi dzień rano popłynęliśmy do portu, żeby dotrzeć z ekipą na lotnisko, to tym bardziej cieszyliśmy się z Mariusza decyzji o postoju przy Pangaimotu. Mieliśmy widok na plażę z palmami, a wokół nas była turkusowa woda. Port miał za to do zaoferowania hałaśliwe miejsce, z dymiącymi kominami kontenerowców i terkoczącymi agregatami promów zacumowanych do nabrzeża. Poza tym zamiast morskiej bryzy można się było raczyć zapachami już mocno nieświeżych ryb magazynowanych na nabrzeżu. Miejsce może i ciekowe do zobaczenia, ale na pewno nie godne polecenia na postój.
Poniedziałek okazał się świętem, drugim podczas naszego pobytu na Tonga. Najpierw trafiliśmy na Dzień Kokosa po dotarciu na Niuatoputapu, a teraz na Dzień Niepodległości. Po przypłynięciu na Samoa także trafiliśmy na świateczny poniedziałek… To się nazywa wyczucie czasu! Nie udało nam się od razu załatwić odprawy, gdyż urzędu były pozamykane, ale zabraliśmy się za przygotowania do kolejnego etapu rejsu. Tomek zszedł pod wodę, żeby zedrzeć warstwę wodorostów, które zdążyły się przez trzy tygodnie zadomowić na kadłubie Katharsis, ja przejrzałam nasze zapasy i zrobiłam porządki w lodówce, a Mariusz spędził dzień przed komputerem.
Wtorek upłynął pod znakiem wizyt w urzędach oraz drobnym doprowiantowaniu. Nie robiliśmy dużych zakupów, gdyż będziemy płynąć tylko we trójkę, a poza tym ciągle mamy pełen zamrażalnik oraz wiele innych zapasów. Dokupiliśmy tylko świeżych warzyw i owoców. Przed nami kilka dni żeglugi, a naszym celem jest Nowa Zelandia, która słynie z restrykcyjnych przepisów dotyczących wworzonej na ich terytorium żywności. Jeśli nie uda nam się na przykład zjeść przed dopłynięciem do Nowej Zelandii zamrożonej wołowiny, czy jajek, to trafią one do śmietnika przy wizycie służb z ministerstwa zdrowia podczas odprawy.
Planowaliśmy wypłynąć w środę o 0600 rano. Jednak we wtorek nie udało nam się zatankować pożądanej ilości ropy. Niestety popołudniu skończyło się paliwo na stacji i musieliśmy czekać na dostawę, która miała nastąpić następnego dnia koło południa. Ale jak to powiedział Mariusz – spokojnie, plany zawsze można pozmieniać. Z Nuku’alofa wypłynęliśmy o 1800 i obraliśmy kurs na rafę Minerva oddaloną od Tongatapu o 265 mil morskich. Jest to niesamowite miejsce. Na środku oceanu nagle pojawia się pierścień z koralowca z turkusową wodą we wnętrzu, bez kawałka lądu. Jedynie podczas odpływu brzeg zamienia się w koralowcową plażę. Mariusz zatrzymał się na rafie Minerva podczas swojego ostatniego rejsu Jedyneczką z Tonga do Auckland 9 lat temu. Wówczas złapał z Kubą ogromne mahi-mai i zapowiadał, że teraz też na pewno coś złapiemy. Po nocnej żegludze, tuż po wschodzie słońca zapuścił nasz niezawodny kołowrotek z przynętą. Nie zdążył wypuścić drugiej żyłki na wędce, gdy usłyszał świst kołowrotka. Po ponad 20 minutach walki z rybą, która była niezwykle waleczna i bardzo się broniła, kilka metrów za rufą mogliśmy dostrzec na haczyku walczącą mahi-mahi. Na pokładzie byliśmy tylko we dwójke, ale jak zobaczyliśmy rozmiary ryby, to obudziliśmy Tomka, gdyż sami moglibyśmy zdobyczy nie podołać. Mahi-mahi, pomimo podejmowanych wielu prób nie udało się uciec i trafiła do nas na pokład. Pobiliśmy nasz wędkarski rekord w tym gatunku. Złowiona koryfena miała 140 centymetrów długości i ważyła 14 kilogramów. Od czwartu raczymy się świeżą rybą. Na stole występowała w postaci carpacio, sashimi, tajskiej zupy tom-yom, na sałacie z mango, kiwi i dresingiem pomarańczowym, a dzisiaj na kolację zjemy smażoną z frytkami i surówką. Jest sobota wieczór, 9 listopada 2013 roku. Stoimy na kotwicy na rafie Minerva wsród innych 18 jachtów będących w drodze do Nowej Zelandii. Nasza pozycja: 23st.39min.S 178st.54min.W.
Czekamy na poprawę pogody – na razie mamy wiatr idealnie w nos z silnymi opadami deszczu. Jest szansa, że jutro po raz pierwszy od trzech dni ujrzymy czyste niebo. W dalszą droge ruszymy pewnie w poniedziałek, jeśli warunki pogodowe będą korzystniejsze dla żeglugi. Powinien pojawić się wtedy wyż, przynoszący stabilny, chociaż dosyć silny wiatr południowo-wschodni. Zanosi się na cztery do pięciu dni płynięcia pod wiatr.

Tytuł naszego wpisu wiąże się z Janeczką, która podczas pobytu na Katharsis nauczyła się klaskać i robić kosi kosi. Ania dostosowała tekst zabawy do otaczających Małą warunków i powtało: „kosi kosi monga jesteśmy na Tonga“, które teraz ewoluowało na „byliśmy na Tonga“.


Wszystkie zdjęcia z dopiskiem ZS w tytule w ostatnich wpisach są autorstwa Zbyszka.

Kategorie:Królestwo Tonga, Morza i Oceany, Oceania, Pacyfik

2 komentarze

  1. Janka z Kapitanem 10/10 pkt 🙂

  2. Bardzo “smakowite” wiadomości. A czy w wolnej chwili mogę prosić o przepis na sashimi i tajskiej zupę tom-yom.
    Wersja kosi kosi też mi się bardzo podoba. Myślę, że Janeczce zostanie w pamięci.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: