Pierwsze spotkanie z Nową Zelandią


Mariusz:
Drogę z Minerwy do Nowej Zelandii pokonaliśmy w niecałe pięć dni. Mimo podwiatrowej jazdy i sporego zrefowania połykaliśmy mile w przyzwoitym tempie. Mniejsza ilość żagli pozwalała nam na jako takie funkcjonowanie pod pokładem. Było to szczególnie ważne, gdyż postanowiliśmy przed dopłynięciem do celu opróżnić zamrażalkę z całej zawartości mięsa. Woleliśmy je przejeść, niż wyrzucić przy odprawie. Tak więc przez kilka dni objadaliśmy się nieprzyzwoicie. Na stole królowało mięso. Człowiek woli czasami odchorować, niż miało by się zmarnować.
Dzień przed ujrzeniem lądu wiatr siadł, co zostało od razu wykorzystane przez Hanię. Z ponad 2 kilogramowej porcji mielonego zrobiła sos bolognese, mając nadzieję, że celnicy nie będą zaglądać do garnków. Mieliśmy spore obawy co do odprawy granicznej w Nowej Zelandii. Moje doświadczenie sprzed 9 laty nie było najlepsze. Wtedy celnicy rozebrali Jedyneczkę niemal na części składowe. Poszukiwania kontrabandy trwały kilka godzin. Nic oczywiście nie znaleziono, ale niemiłe wrażenie pozostało. Miesiąc temu dociekliwość tutejszych celników doświadczył Tomek, gdy leciał przez Auckland na Samoa. Przewoził przesyłkę dla Wojtka z Teosia, w której był malutki słoik miodu. On o nim nie widział i za niezadeklarowanie tego faktu wpisany został na listę przemytników, z natychmiastową karą 400 dolarów.
Tym razem wpływaliśmy do Opua, najdalej na północ położonego oficjalnego portu wejścia. Tu rozpoczyna swą przygodę z Nową Zelandią większość jachtów, co skutkuje chyba łagodniejszym podejściem do tematu odprawy. Przygotowaliśmy się solidnie, robiąc listę wszystkich leków, pozostałego alkoholu itd. Długo debatowaliśmy co zrobić z kilkoma posiadanymi przez nas muszlami, których przywóz jest całkowicie zakazany. Opcji było kilka: od schowania w najdziwniejszych miejscach na łódce, do wyrzucenia za burtę. Wpływaliśmy do Bay of Islands nad ranem, więc nawet przyszedł nam do głowy przemytniczy pomysł, by zrobić paczkę, którą zastawilibyśmy z bojką na płytkiej wodzie. Ale czy warto narażać się dla kilku muszli?…
O świcie stanęliśmy przy kei celników. Nie byliśmy tam sami. Wprawdzie żadnego z jachtów, które opuszczały przed nami Minervę jeszcze nie było, ale stało tam kilka łódek, które przypłynęły z Fidżi. Budowane przez kilka dni napięcie pękło jak bańka mydlana. Celnicy wpadli i wypadli. Po godzinnej wizycie byliśmy wolni i lżejsi jedynie o marne pozostałości warzyw i owoców.
Odreagowaliśmy przy butelce bąbelków. Krótko potem przenieśliśmy się nieopodal miasteczka Russell, by spędzić tam popołudnie. Ta niewielka, bo licząca mniej niż 1000 mieszkańców mieścina, ma bardzo ciekawą historię. Osada powstała na początku XIX wieku i znana była pod nazwą Kororareka. Było to najważniejsze miejsce handlu Maorysów z Europejczykami, jeszcze przed podporządkowaniem Nowej Zelandii brytyjskiej koronie. Miasteczko słynęło z bezprawia i rozpusty. Dziś jest ciche i spokojne. Może się pochwalić najstarszym w Nowej Zelandii kościołem, hotelem, nawet stacją benzynową. Nas przyjęło ciepłem, otoczyło krajobrazem pełnym soczystej zieleni, wypełnionym świergotem i gaworzeniem endemicznych ptaków tui.
Na zwiedzanie Bay of Island będzie jeszcze czas. Naszym priorytetem było jak najszybsze dotarcie do Auckland. Od poniedziałku Katharsis II stoi w Viaduct Harbor Marina, w samym centrum miasta żagli. Jacht potrzebuje krótkiego odpoczynku i dopieszczenia.
W ten sposób kończymy tegoroczną żeglugę po wodach Pacyfiku. Do stycznia Katharsis czeka postój w marinie.

Kategorie:Morza i Oceany, Nowa Zelandia, Oceania, Pacyfik

1 komentarz

  1. Fajny kraj…. Antypody – niby tam wszystko stoi na głowie, ale jak człowiek lepiej pomyśli to na głowie stoi u nas a nie u nich. Gdyby tak być młodszym o kilkanaście lat…..

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: