Malakula


Mariusz:

Wyspy Vanuatu bardzo różnią się między sobą. Mieszkańcy różnych plemion nie mieszali się ze sobą, wytworzyli odmienne rytuały. Samych dialektów naliczono ponad setkę. Jedną z najbardziej fascynujących wysp jest Malakula. Dreszczyku emocji dodaje świadomość, że oficjalnie ludożerstwo ustało tu dopiero pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku. Najgorszą reputację miało plemię Big Nambas, zamieszkujące północną część wyspy. Ich rytualne tańce i kamienny ołtarz ukryty w dżungli, na którym składano ofiary dane mi było widzieć podczas naszej krótkiej wizyty na Vanuatu 9 lat temu (pod ołtarzem leżało mnóstwo czaszek). Takie miejsca tabu rzadko pokazywane są białym przybyszom. Wtedy udało nam się zaskarbić przychylność wodza wzięciem udziału w uroczystościach dnia dziecka.
Tym razem chciałem odwiedzić przedstawicieli plemienia Small Nambas. Wojownicy Small Nambas podczas rytualnych obrzędów obwijają swojego członka jednym listkiem, podczas gdy Big Nambas do tego celu używają dużych różowych napletników. Kościół chrześcijański i jego misjonarze przyczynili się do zlikwidowania ludożerstwa, ale nie wyplenił całkowicie obyczajów. Stara tradycja wraca, zwłaszcza na Malakula.
Na postój wybrałem Zatokę Banam Bay na południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy. Patrząc na mapę, trudno to miejsce uznać za zatokę. Jednak rafa będąca przedłużeniem cypla spowodowała, że woda w niej była gładka i bez fal przybojowych. Miejsce okazało się świetnym kotwicowiskiem, o wiele lepszym niż Lamen Bay na Epi, z którego uciekliśmy z uwagi na bardzo nieprzyjemne kołysanie. Tutaj, mimo ponad 30 węzłowego wiatru na morzu, poczuliśmy się bezpiecznie.
Zaskoczył mnie brak widoku tradycyjnych łodzi. Czyżby mieszkańcy wiosek, którzy jeszcze do niedawna mieszkali głównie w głębi lądu i dzięki misjonarzom przenieśli się na wybrzeże, nie praktykują rybołówstwa? Zbliżał się zmierzch i przy słabej widoczności nie udało nam się znaleźć przejścia w rafie okalającej plaże, by bezpiecznie wylądować na brzegu.
Następnego ranka w zatoce pojawiła się jedna łódź, tradycyjna dłubanka z pnia z dołączonym dla stabilizacji pływakiem. Dzięki temu dowiedzieliśmy się którędy płynąć na ląd. Przejście w rafie znajdowało się ponad kilometr na wschód od widocznych na plaży zabudowań wioski. Gdy tylko ruszyliśmy pontonem, zobaczyliśmy na plaży dziatwę, która zaczęła biec w kierunku naszego lądowiska. Przywitała nas grupa ponad dwudziestu dzieci i nastolatków. Dobrze, że mieliśmy plecak pełen lizaków, które zawsze ułatwiają pierwszy kontakt. Zainteresowanie z jakim się spotkaliśmy sugerowało, że biały człowiek rzadko tu gości. Dzieci były początkowo trochę onieśmielone, ale już po chwili każdy chciał pogłaskać blond włosy Antosia. Gdy Basia podniosła z piasku znaleziony koral, cała grupa zaczęła szukać muszli, by sprawić jej przyjemność.
Naprzeciw nas wyszedł wódz mniejszej z dwóch wiosek w zatoce, która znajdowała się niedaleko naszego lądowiska, schowana w gąszczu dżungli. Angielski nie był jego mocną stroną, ale udało nam się co nieco pogawędzić. Dowiedzieliśmy się, że jego wioskę zamieszkuje około sto osób, a w tej widzianej z łódki dwa razy tyle. Najważniejszą rzeczą było to, że przystał na moją propozycję, by przedstawić nam tradycyjne tańce. Umówiliśmy się na następny dzień, gdyż mężczyźni potrzebowali czasu, by się skrzyknąć i przygotować.
Dzień dobrze się zaczął, więc część naszej ekipy postanowiła pójść do drugiej wioski. Dziadkowie z młodzieżą postanowili pozostać. Dzieci miejscowe towarzyszyły nam do granicy swojej wioski. W nowym miejscu zostaliśmy również mile przyjęci. Od razu znalazł się chętny do oprowadzenia nas po okolicy. Dochodząc do pewnej umownej linii wpływów przekazał nas komu innemu, tak jakby nie chcąc wchodzić na nie swój obszar. Taka sytuacja miała miejsce dwa razy. W przeszłości przekraczanie granic groziło skończeniem w kotle. Widać, że i dziś granice istnieją. Z Jake’iem – trzecim z naszych przewodników umówiliśmy się na spacer pod wodospad. Okazało się, że do zachodniego krańca drugiej wioski, który był jego rewirem, również da się dopłynąć pontonem.
Byliśmy ciekawi, jak dalece zbratają się tutejsze dzieci z naszymi. Widok, który zastaliśmy pokazał, że do zaprzyjaźnienia między polskimi i vanuackimi dziećmi nie doszło. Na plaży przebywała ciągle duża grupa dzieci z plemienia Small Nambas, a nasze dziatwy siedziały jak najdalej od nich, czyli na dziobie pontonu. Uciekły tam od niekończących się głaskań. Widocznie potrzebują jeszcze czasu.
Następnego poranka zostaliśmy przywitani przez wodza wioski odzianego zaledwie w cienki pas na biodrach, który podtrzymywał nasadkę na członka zrobioną z liścia. Jego ciało zdobiły tradycyjna dla Small Nambas wzory wykonane z mieszaniny popiołu z glinką. Spotkaliśmy się na polanie w dżungli niedaleko wioski. Nasara jest miejscem rytualnych tańców mężczyzn, do którego nie ma wstępu dla kobiet i dzieci (nie dotyczy to gości z zewnątrz). Po oficjalnych powitaniach mężczyźni wykonali kilka tańców przy akompaniamencie tamtamów. Tańce te wykonywane są przy różnych okazjach. Są nimi narodziny, śluby, pochówki i przede wszystkim obrzędy zdobywania kolejnych stopni wtajemniczenia przez mężczyzn. Pierwszym jest obrzezanie, któremu poddawani są chłopcy w wieku około 10 lat. Im więcej stopni wtajemniczenia, tym większy szacunek dla jego posiadaczy. Każdemu kolejnemu poziomowi towarzyszy uczta, którą należy wyprawić, ubijając coraz większą liczbę świń. Nie wydaje mi się, by w tej ubogiej wiosce w Banam Bay jej wodza było stać na zaszlachtowanie stada świń, chociaż jego postura dowodziła, że był najlepiej odżywionym mieszkańcem wioski.
Tańce wywarły na nas duże wrażenie. Były bardzo proste, można rzec prymitywne, ale emanowała z nich niesamowita energia. Kobiety i dzieci również nam się pokazały, te pierwsze przyodziane zaledwie w sukienki wykonane z liści palmowych. Poruszały się ze swobodą i bez skrępowania, potrząsając sporymi rozmiarów piersiami. Jaki to kontrast w porównaniu z narzucaną przez misjonarski kościół pruderyjnością, gdzie oczekuje się od kobiet chodzenia w zakrywających kolana sukniach. Ich tańce zawsze odbywają się osobno, poza męską nasara. Jest w nich sporo spontaniczności, ale mniej urozmaicenia. Już w ulewie mężczyźni pokazali nam dwie sztuczki magiczne i byli bardzo z siebie zadowoleni z tego, że udało im się nas zadziwić. Magia jest ważną częścią kultury tutejszej społeczności.
Droga na wodospad, na który udaliśmy się w południe nie wymagała takiego wysiłku, jak ta na Taveuni. Prowadziła po płaskim terenie, częściowo ujarzmionej dżungli. Nie zobaczyliśmy ani jednego większego poletka. Drzewa owocowe i uprawy były wkomponowane w dżunglę. Niesamowite, jak ci mieszkańcy potrafią się w tej gęstwinie odnaleźć. Towarzyszyła nam ponownie eskorta złożona z kilku dorosłych i grupki dzieci.
Dzień zakończyliśmy wizytą w domostwie Jake’a i Lucy, znajdującego się na skraju dżungli z widokiem na morze. Miejsce było przeurocze i w cywilizowanych krajach miałoby ogromną wartość. Poczęstowali nas skromnym posiłkiem. Jake miał dużą świadomość otaczającego ich świata. Pomagał w swoim czasie kanadyjskiej ekspedycji kręcącej film o Vanuatu. Otarł się aż o Australię. Jego żona wyróżniała się dostojną urodą. Pochodziła z wyspy Pentacost, która zainspirowała pomysłodawców skoków na bandżi. Na Pentacost mężczyźni skaczą rytualnie z drewnianych wież, będąc z nimi połączeni tylko lianą, którą sami przygotowują. Tego typu spektakle odbywają się jednak tylko w okresie, gdy liany są jeszcze bardzo elastyczne, między kwietniem a czerwcem.
Tym razem nasza młodzież wykazała więcej zainteresowania i cierpliwości. Nawet mały Antoś zaczął dogadywać się ze swymi rówieśnikami. Ciekawe, że Jake wybrał życie w tradycyjnej wiosce, mimo że miał inne możliwości. Ich życie z pewnością nie należy do łatwych, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Dla nich jest ono zgodne z naturą, niewymagające wielkiego wysiłku. W takich warunkach trudno jednak zapewnić dzieciom edukację, poza podstawową i to jest ich największym problemem.
Przy północnym brzegu Malekula leży kilka małych wysepek. Mieszkańcy każdej z nich w czymś innym się specjalizują: od rękodzieła po budowę tradycyjnych łodzi. Są gęsto zaludnione, co wymusza na ich społeczności rygorystyczne przestrzeganie zasad. Vao, którą postanowiliśmy odwiedzić, słynie z największej ilości miejsc tabu. Tam nawet poszczególne ścieżki zarezerwowane są wyłącznie dla mężczyzn. Zaraz po wylądowaniu zostaliśmy poinstruowani, w jakim obszarze możemy się poruszać. Nasze panie nie miały wstępu na cypel, nie mogliśmy fotografować starych, zabytkowych nasara i cmentarzyska wodzów. Szkoda, bo te tajemnicze i mroczne miejsca wywarły na nas duże wrażenie. Nie chcieliśmy łamać zasad i nasze odwiedziny nie zostały udokumentowane. Czuliśmy się trochę zawiedzeni, trochę jak intruzi. Lody przełamaliśmy dopiero dzieląc się z naszą przewodniczką dużym wahoo, którego złowiliśmy tuż przed dopłynięciem. Ryba na naszej rufie wywołała spore zainteresowanie mężczyzn z wyspy. Chcieli ją nawet kupić, co wydawało się nam co najmniej dziwne. Gdybyśmy mogli tylko dłużej pozostać na Vao, być może dane nam byłoby lepiej poznać to miejsce. Czas jednak gonił, musieliśmy płynąć na największą z wysp Vanuatu, by tam móc odprawić się przed rejsem na Wyspy Salomona.

Kategorie:Oceania, Vanuatu

2 komentarze

  1. Na Vanuatu ponoć jest też wulkan, w którym można zobaczyć roztopioną magmę…

Leave a Reply to Smol Nambas, via Niesprzedawajcieswychmarzen’s Blog. | Nudie NewsCancel reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading