Rodzinny rejs po Polinezji Francuskiej


Wyspy Polinezji Francuskiej są tak niezwykłym i pięknym miejscem, że nie mogą się znudzić. Mam wrażenie, że im więcej czasu tam spędzam, to tamtejsza kultura i krajobrazy stają mi się bliższe i podobają mi się coraz bardziej. Pierwszy raz dopłynęłam na Polinezję na pokładzie Katharsis II w 2010 roku, następnie w 2013 i trzeci raz w kwietniu tego roku. Po kilku tygodniach spędzonych z przyjaciółmi czekała nas jeszcze przygoda z rodziną. Do Papeete przylecieli moi rodzice Lucyna i Tomek, siostra Dorotka z mężem Arciem, synem Kubą, wnukiem Wojtkiem, córką Zosią oraz siostra Basia z trójką dzieci – Julią, Olą i Antonim. Można powiedzieć, że łódka wypełniona została po brzegi. W takim 13 osobowym składzie spędzić mieliśmy 4 tygodnie. Mając tak dużo czasu, początkowo planowaliśmy z Mariuszem długą trasę. Chcieliśmy pożeglować z Tahiti na Wyspy Astralne (Rurutu i Raivaive), następnie na Tuamotu i Wyspy Towarzystwa, na co uzbierałoby się pewnie 2000 mil morskich. Jednak długa podróż samolotem z Polski do Papeete (ponad 44 godziny) dała się mocno we znaki moim rodzicom. Nie mogliśmy od razu ruszyć w rejs i męczyć ich żeglugą. Zdecydowaliśmy się zredukować trasę i zacząć od krótkiego dystansu na Moorea. Jak to często powtarzamy – „plany są po to, żeby je zmieniać”.
Pierwszym punktem programu było pływanie z płaszczami w Zatoce Opunohu. Obcowanie z tymi uroczymi zwierzętami daje dużo radości. Wszyscy byli zachwyceni, a mój tata dosłownie się w tych płaszczkach zakochał. Każdego następnego dnia od samego rana zgłaszał gotowość do wizyty u swoich pupilów i był niepocieszony jak wybieraliśmy inne atrakcje.
Na Moorea upłynęło nam kilka spokojnych dni. Poza wizytami u płaszczek i plażowaniem udało nam się zrobić próbne nurki z Julką, Olą i Kubą oraz wejść na punkt widokowy. Najdzielniejsi podczas trekkingu byli dla mnie najmłodsi – Antek z Wojtkiem, którzy bez absolutnie żadnego narzekania znieśli 5-godzinną wędrówkę.
Z Moorea popłynęliśmy na Bora Bora. Pogoda dopisywała – błękitne niebo bez żadnej chmurki, gorące słońce i wiatr w sam raz na komfortową żeglugę. Jakże inne warunki niż trzy tygodnie wcześniej…
Na Bora Bora mieliśmy nadzieję zobaczyć występy w ramach festiwalu Heiva, ale niestety było już za późno. Nie narzekaliśmy, bo nudzić się tu nie sposób. Czekały na nas na zewnątrz rafy żarłacze cytrynowe (ang. lemon shark), na spotkanie z którymi ruszyliśmy w czteroosobowym składzie: Mariusz, Olka, Julka i ja. Dla dziewczyn był to pierwszy samodzielny nurek na otwartej wodzie. Świetnie sobie radziły, zważywszy, że zaraz po zanurzeniu przywitało nas kilkanaście żarłaczy czarnopłetwych (ang. black reef shark), a potem podpłynęły dwa 3,5 metrowe lemonki, jak pieszczotliwie nazywam żarłacza cytrynowego.
Podczas tegorocznego pobytu na Polinezji chcieliśmy z Mariuszem popłynąć w nowe dla nas miejsce, które polecali nam bardzo Ania i Darek z jachtu Lady Twin. Zachwalali oni atol Maupiha. Jest od oddalony od Bora Bora o 130 mil morskich na zachód. Maupiha wyludniona została podczas cyklonów w 1999 roku. Powoli mieszkańcy wracają, ale wciąż zamieszkuje ją zaledwie kilkanaście osób. Krajobrazem przypomina bardziej atole Tuamotus niż Wyspy Towarzystwa, gdyż składa się z pierścienia rafy koralowej i kilku małych motu, czyli płaskich wysepek koralowych porośniętych głównie palmami kokosowymi. Od Darka i Ani dowiedzieliśmy się, że można tutaj spotkać kraby kokosowe. Słyszeliśmy o ich niezwykłych walorach smakowych, ale nie dane nam było osobiście się o tym przekonać.
Maupiha jest niezwykle rzadko odwiedzana przez żeglarzy. Przesmyk do atolu jest wąski, do tego błędnie oznaczony na mapach. Byliśmy tam jedynym jachtem. Plaża przy motu, gdzie zakotwiczyliśmy, była wyłącznie dla nas. Otaczała nas turkusowa woda, z pokładu widzieliśmy złotą plażę z palmami, a nad nami rozpościerało się błękitne niebo. O bardziej rajski krajobraz to naprawdę trudno. Już pierwszego dnia naszego pobytu spotkaliśmy mieszkańców, którzy pokazali nam okazy krabów kokosowych. Były wielkie – ich ramiona miały rozpiętość ponad metra. Łapanie ich nie należy do najłatwiejszych. Można na nie polować w nocy, kiedy wychodzą ze swych norek na żer. Potrzebne jest spore doświadczenie, by nie dać się uszczypnąć ich potężnym kleszczom, które potrafią rozłupać kokosy. Postanowiliśmy więc nabyć kraby od mieszkańców wyspy. Chcąc je kupić trzeba było znaleźć inną niż franki polinezyjskie walutę, gdyż z gotówką nie za bardzo mieszkańcy Maupiha mieliby co zrobić. Okazało się, że najlepszymi ekwiwalentem pieniędzy są tu whisky własnej produkcji i papierosy. Szybko dobiliśmy targu. Z dwóch krabów pozyskaliśmy tak dużo mięsa, że starczyło na obfitą kolację dla 13 osobowej ekipy. Nowi znajomi z wyspy chyba byli zadowoleni z interesów z nami, gdyż na drugi dzień zaproponowali nam kolejne kraby i jeszcze całe wiadro homarów! Mieliśmy królewską ucztę.
Podczas pobytu na Maupiha wypadały urodziny mojego taty. Na wieczór zaplanowaliśmy uroczystą kolację, a w ciągu dnia plażowanie i jedno z ulubionych zajęć mojego taty na wakacjach z nami – oglądanie rybek nad rafą koralową. Jednak największym prezentem dla taty okazała się wizyta manty. W dzień urodzin nie było zupełnie wiatru. Tafla wody wyglądała jak lustro. Gdy piliśmy na pokładzie poranną kawę podpłynęła w okolicę jachtu ogromna manta. Baraszkowała przy samej powierzchni wody jakby chciała do nas pomachać i się przywitać. Zazwyczaj widywałam manty w miejscach, gdzie są silne prądy, mętna woda lub przy tak zwanych stacjach czyszczących, gdzie podpływają na mycie przez małe rybki. A ta przepiękna manta podpłynęła zaciekawiona i zainteresowana nami na spokojnej, krystalicznie czystej, płytkiej wodzie. Stwierdziliśmy, że pojawiła się, by złożyć życzenia urodzinowe tacie, który uwielbia wszystkie stworzenia wodne. Przez kilkanaście minut podziwialiśmy majestatyczne ruchy tego niesamowitego zwierzęcia. Ja oczywiście nie wytrzymałam i skoczyłam do wody, żeby nakręcić naszego gościa. Bałam się, że odpłynie, gdyż manty są płochliwe, ale bardzo chciałam mieć pamiątkę dla taty. Manta jednak nie uciekła, a nawet przeciwnie…. Podpłynęłam do niej od przodu, żeby mogła mnie zobaczyć. Gdy byłyśmy naprzeciwko siebie, manta przewróciła się brzuszkiem do góry i jakby machała do mnie swoimi skrzydłami. To była niesamowite i mistyczne przeżycie. Na szczęście nagrałam to na kamerę, bo chyba sama bym w to nie uwierzyła…. Po chwili dołączył do mnie Mariusz. Przekazałam mu kamerę i poprosiłam go, żeby nagrał mnie z mantą. Byłam pewna, że ona zaraz odpłynie. A ona nie dość, że nie uciekła, to jeszcze powtórzyła numer z odwróceniem się brzuchem do mnie… Przez dwa kolejne dni wypatrywaliśmy manty w tym samym miejscu, ale już się nie pojawiła.
Na Maupiha było nam bardzo dobrze, ale nadchodziła zmiana pogody i czas było ruszać w drogę powrotną na Tahiti. Miało się rozwiewać, a czekała nas podwiatrowa żegluga. Postanowiliśmy ten dystans rozbić na mniejsze odcinki. Po drodze zatrzymaliśmy się na Maupiti. Do atolu prowadzi wąski i kręty przesmyk, którego pokonanie przy silnym wietrze jest niezłym wyzwaniem nawigacyjnym.
Na Maupiti, we wnętrzu atolu blisko przesmyku, jest miejsce, gdzie przypływają manty. Pojawiają się tam codziennie. Dryfują w silnym prądzie jakby były zawieszone w toni. Walcząc z silnym prądem można się im przyglądać z powierzchni. Wyglądają przepięknie, jednak spotkanie z nimi nie ma nic wspólnego z tym, jakiego doświadczyłam z urodzinową mantą taty.
Na Maupiti przetrzymały nas, o jeden dzień dłużej niż planowaliśmy, silne wiatry. Fale w przesmyku były tak duże i złowieszcze, że nie chcieliśmy ryzykować. Mieliśmy jeszcze w pamięci jacht wyrzucony na rafę przy Fakarava, ktróry widzieliśmy kilka tygodni wcześniej. Te rajskie wyspy potrafią być niebezpieczne. Z Maupiti pomknęliśmy przez Bora Bora, Raiateę, z krótkim postojem na Huahine do Papeete, gdzie zakończyliśmy nasz rodzinny rejs.

Żeglowania było tym razem mniej niż dotychczas na rodzinnych rejsach, ale wrażeń i miłych chwil nie brakowało. Uwielbiam obserwować przemianę moich rodziców w czasie naszych żeglarskich wakacji. Po dotarciu na łódkę są zawsze bardzo zmęczeni podróżą oraz przygotowaniami do wyjazdu, a potem z każdym dniem na jachcie nabierają sił, energii i wigoru. Mam wrażenie, że takie rejsy bardzo ich odmładzają. Z kolei dzieciaki dorastają i rozwijają się. Wspólne żeglowanie uczy ich samodzielności, odpowiedzialności i współpracy w zespole. Życie czterech pokoleń na stosunkowo niewielkiej przestrzeni przez tyle dni bywa czasami trudne. Nie uniknione są napięcia i sprzeczki. Ale przede wszystkim jest to radosny i szczęśliwy czas. Wspólny czas, który wzmacnia więzi i rodzinę.

Kategorie:Nurkowanie, Ocean Spokojny, Polinezja Francuska - Wyspy Towarzystwa

3 komentarze

  1. u nas dzis -1 wiec tym chetniej czytam i ogladam rajski wpis, ehhhh… mazrenie! buziaki

  2. I to ma być ten sprawiedliwy świat?? /załamka/. Na znak protestu nie idę w poniedziałek do pracy!

  3. You and your family are truly blessed! Thank you for sharing your adventures. Best Holiday wishes!

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: