1000 mil morskich z żeńską załogą


Mariusz:

Plany żeglarskie Katharsis II zakładały powrót w rejon Półwyspu Antarktycznego w okolicach końca roku. Najlepszym miejscem na przygotowanie się do ponad dwumiesięcznego rejsu jest z pewnością argentyńskie Ushuaia. Ja postanowiłem jednak, że wystartujemy z Puerto Natales, miasteczka leżącego w południowej części Chilijskiej Patagonii. Za kilka dni powinniśmy tam dotrzeć…  

Tahiti dzieli od Chile ponad 4000 mil morskich. By dopłynąć tam w pierwszych dniach grudnia powinniśmy opuszczać Papeete pod koniec października. Tak się jednak złożyło, że Tomek Borda, który zameldował się w sierpniu z żoną Basią na pokładzie Katharsis II, spodziewał się w tym czasie pierwszej wnuczki. Poleciał więc do kraju. Czekanie na jego powrót w Papeete oznaczać mogło opóźnienie antarktycznego rejsu. 

Postanowiłem popłynąć bez Tomka z Tahiti na Archipelag Gambier. Gambier jest najdalej położonym od Tahiti miejscem, do którego można dolecieć, a które skraca o 1000 mil drogę na Patagonię. W miejsce Tomka przyleciała z Chicago Basi siostra Ela. Na cały odcinek z Tahiti na Patagonię zadeklarowała się Ola Magoń. Dołączyła do nas również moja córa Kasia, która przez problemy z kręgosłupem miała trzyletnią przerwę w żeglowaniu na Katharsis II. Z Kaśką przyleciała Hani siostra Dorota. Tak więc przez trzy tygodnie zostałem pączuszkiem w maśle, czyli kapitanem z żeńską, sześcioosobową załogą. Tak dobrze na Katharsis II jeszcze nie było. 

Niefortunnym zrządzeniem losu rejs rozpoczął się z kilkudniowym opóźnieniem. Lecieliśmy z Warszawy na Tahiti przez Auckland. Nowozelandczycy wprowadzili we wrześniu obowiązek rejestrowania się w ich nowym systemie e-Visa, o czym nie wiedzieliśmy, mimo częstego latania do Nowej Zelandii. „Przemiła” obsługa linii Emirates w Warszawie nie dała wiary, że zdążę załatwić niezbędne formalności podczas kilkugodzinnego postoju w Dubaju i nie wpuściła nas do samolotu. Z braku dogodnych połączeń przylecieliśmy do Papeete z czterodniowym poślizgiem w środowy wieczór 16. października.

Basia z Elą i Olą nadrobiły nieco straconego czasu, robiąc większość zakupów przed naszym przyjazdem, tak by do Chile niczego nam nie brakło. Czas gonił, a jeszcze do wyprostowania miałem kilka spraw technicznych. Po raz pierwszy w historii mojego żeglowania nie dane mi było uczestniczyć w zaprowiantowaniu przed tak długim rejsem. Zaufałem dziewczynom nawet w zakresie uzupełnienia zapasów wina. W sobotę byliśmy gotowi do opuszczenia Tahiti.

Mimo ekspresowego tempa przygotowań postanowiliśmy znaleźć czas na zrealizowanie długo odkładanego pomysłu. Już podczas pierwszego mojego pobytu na Polinezji duże wrażenie robiły na mnie tutejsze tatuaże, zwłaszcza te z Markizów. Będąc człowiekiem z nieco innej epoki, nie miałem nigdy na tyle odwagi, by na stałe przyozdobić swoje ciało. To przecież towarzyszyć mi będzie do końca mych dni. A jak coś nie wyjdzie, co z tym fantem zrobić. Przełamałem się jednak i byłem gotów. W decyzji pomogła mi Haneczka, która zapragnęła wykorzystać jedną z wytatuowanych dla potrzeb radioterapii kropek jako element polinezyjskiego tatuażu. Tomek z Basią umówili nas do rekomendowanego mistrza Simeona Huuti z Ua Pou. Uzbrojeni w wiedzę o znaczeniu symboli polinezyjskich stawiliśmy się u niego w trójkę. Dorotka poszła na pierwszy ogień. Po godzinie na jej plecach zagościła manta. Byliśmy pod wrażeniem precyzji rysunku Simona. Obawy co ujrzę po zakończeniu jego pracy nieco zmalały. Nie miałem zielonego pojęcia co pojawi się na moim ramieniu. Ustaliliśmy wprawdzie ważną dla mnie symbolikę, ale cały tatuaż powstał w głowie artysty, bez wcześniejszej akceptacji projektu. Odetchnąłem z ulgą, gdy po ponad dwóch godzinach pracy zobaczyłem finalny efekt. Hania trochę się obawiała, czy Simeon będzie miał wystarczająco dużo sił, by nie odwalić lipy na jej ciele. Jej tatuaż wyszedł nieskazitelnie bosko.

Rejs zaczęliśmy klasycznie – od pobytu na pobliskiej Moorea. Po wizycie u płaszczek przenieśliśmy się do Zatoki Cooka, gdzie kotwiczył Cristal z Michałem i Olą na pokładzie. Takie spotkania zawsze są okazją do wspomnień. Nasze trasy przecięły się po raz drugi – pierwszy raz spotkaliśmy się po zakończeniu przez nas regat Sydney – Hobart.  Zatokę Cook’a upodobały sobie również wieloryby, regularnie wpływające tam każdego ranka i pod wieczór. Dziewczyny nie mogły powstrzymać się, by nie popłynąć w ich kierunku na desce. Był to pierwszy tak bliski kontakt z tymi olbrzymami na Polinezji. Zwierzęta i ludzie przyglądali się sobie nawzajem. Być może wielorybia mama chciała, by jej maleństwo zapamiętało, jak wyglądają na pozór łagodne ludzkie istoty, od których należy trzymać dystans.

Pogoda sprzyjała naszej żegludze. Zostawiając za rufą Tahiti płynęliśmy po idealnie płaskiej wodzie, jakby ktoś rozlał na jej powierzchni olej. Brak wiatru był naszym sprzymierzeńcem. Musieliśmy wprawdzie korzystać z pomocy silnika, ale jest to lepsze rozwiązanie niż nadrabianie drogi przy halsowaniu pod wiatr.

Zatrzymaliśmy się na kilka dni na Fakarava, by jeszcze raz zanurzyć się w otchłań wody pełnej szarych rekinów rafowych. Mieliśmy idealne warunki: bezwietrzną aurę i genialnie przeźroczystą wodę. Kaśka, mimo długiej przerwy, świetnie dawała sobie radę pływając w przesmyku z maską i rurką.  Mam nadzieję, że tu jeszcze wrócimy.

Prognoza pogody przewidywała silne przeciwne wiatry już w trzecim dniu płynięcia w kierunku Gambier. Opóźniłoby to znacznie nasze dotarcie tam, a dziewczyny mogłyby nie zdążyć na czas na samolot do Papeete. Następny lot z wolnymi miejscami był dopiero za trzy tygodnie. Rozważałem więc opcję zatrzymania się w połowie drogi na atolu Hoa, skąd Dorota, Ela i Kasia mogłyby wrócić na Tahiti. Jednak, ni z tego ni z owego, prognoza zmieniła się całkowicie i z zapowiadanych 25 węzłów zrobiło się ich zaledwie 10, do tego z żeglownego kierunku. Chyba wybłagaliśmy tą zmianę.

Dzięki temu dotarliśmy na Gambier na czas. Zakotwiczyliśmy przy największej z wysp – Mangareva. Byliśmy ciekawi zmian od czasu naszego ostatniego pobytu w 2013 roku. Czas tutaj nie stanął w miejscu tak, jak na Raivavae. Pojawiło się kilka nowych sklepów, w tym jeden całkiem duży, z knajpeczką serwującą posiłki do południa. Do tego doszła pizzeria na wynos, gdzie pierwszego wieczoru urządziliśmy ucztę. Nie przeszkadzał nam brak stolików. Zaopatrzeni w piwko, plastikowe kubki i kupioną w sklepie butelkę czerwonego wina sprawiliśmy sobie dużą frajdę, zjadając 5 całkiem niezłych, dużych pizz.

Kilka dni spędzonych na Gambier był czasem niesamowitego relaksu. Dziewczyny wspięły się na najwyższe ze wzniesień –  Mt Duff (441 m n.p.m.) zbierając po drodze dzikie maliny. Popłynęliśmy na Taravai, gdzie odwiedziliśmy sporych rozmiarów kościół, pozostałość po misjonarzu Honore Laval. W czasie jego absolutnych rządów w połowie XIX wieku powstało wiele monumentalnych budowli, w tym katedra na Mangareva, wieże obserwacyjne, dziewięć kościołów i nawet łuk triumfalny. By zaspokoić własne ego doprowadził niemal do wymarcia populacji, która zmniejszyła się w ciągu 40 lat z około 6000 do mniej niż 500. Na Taravai, którą zamieszkiwało około 2000 Polinezyjczyków, dzisiaj stoi kilka domostw, poza oczywiście pustym kościołem.

Rejs z Tahiti na Gambier miał być bolącym doświadczeniem, głównie za sprawą niekorzystnych wiatrów. Stał się fantastycznie miło spędzonym czasem pełnym ciepłych doznań. Kobieca załoga okazała się zgranym ciałem, niezwykle pomocnym i zaangażowanym, a do tego z dużym pierwiastkiem radości i optymizmu. 

Kategorie:Nurkowanie, Ocean Spokojny, Pacyfik, Polinezja Francuska - Tuamotu, Polinezja Francuska - Wyspy Gambiera, Polinezja Francuska - Wyspy Towarzystwa

4 komentarze

  1. Siemanko Załogo !
    Widzę , że już grzecznie i bezpiecznie ( sam nie czuję kiedy rymuję ) stoicie na “żelazku” w patagońskich oczeretach. Mam nadzieję , że pacyficzny przelot dostarczył samych pozytywnych wrażeń i odbył się bezawaryjnie. Rozumiem , że teraz nastąpi eksploracja Patagonii , niesamowitego miejsca na Ziemi ( pasjami oglądam filmiki z wypraw żeglarskich na “jutubie” ) I tu prośba taka malutka , żeby oprócz świetnych zdjęć Hani pojawiły się również choćby kilkuminutowe filmy. Trzymajcie się ciepło , Krzychu.

    • Z tymi filmikami, to świetny pomysł. Przyznam, że bardzo mi na tym zależy. Nawet ostatnio coraz częściej o tym, mówię, ale jakoś ciężko nam się za to zabrać… Ale chyba mam kolejną motywację! Pozdrawiamy z Puerto Natales!

  2. A ja dalej zwiedzam świat za biurkiem. Dzisiaj akurat też jest piękna pogoda, świeci słonce i dzięki temu widzę dalej…

  3. Dziękuję za kolejną porcję smacznych informacji. Szczególnego aromatu dodają szczegółu dotyczące lokalnych zdarzeń, uwarunkowań i losów miejsc, które odwiedzacie.

    Tylko pozytywnych emocji,
    MM

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: