Wymiana załóg w Madang


Po półtorej doby żeglugi dotarliśmy w sobotni poranek 25 lipca w okolice Bagabag Island. Wyspa ta leży 30 mil od Madang i do celu pozostawał nam już niewielki skok. Bagabag jest wygaśniętym wulkanem otoczonym częściowo pierścieniem rafy. Na mapie nie zaznaczono wypłyceń ani kotwicowiska, więc nie byliśmy pewni, czy uda nam się znaleźć bezpieczne miejsce na postój. Po minięciu pierścienia rafy znaleźliśmy się na stosunkowo spokojnej wodzie, jednak bardzo głębokiej. Pod kilem mieliśmy ponad 80 metrów. Wody te przyniosły nam w końcu szczęście w połowach. Mariusz z Jankiem złowili na swojej porannej wachcie tuńczyka. Była to dopiero druga w tym rejsie złapana ryba.
Szukając dogodnego miejsca na kotwiczenie wpłynęliśmy w jedną z dwóch zatok. W naszym kierunku wypłynął mężczyzna zapewniający, że w pobliżu jego domostwa uda nam się zakotwiczyć. Dopiero w pobliżu plaży, przy której czaiła się pod powierzchnią wody rafa, kolor wody zachęcał do rzucenia kotwicy. Szeroki pas koralowych głów ciągnął się wzdłuż brzegu. Zaraz za nim znajdowała się stroma ściana i głębokość spadała do 30 metrów i głębiej. Próbnie rzuciliśmy kotwicę, ustawiając się wzdłuż rafy ale przy tak dużym nachyleniu stoku i wypuszczonych 60 metrach łańcucha, groziło nam uderzenie sterem w twardy koral przy obrocie jachtu w kierunku lądu. Musieliśmy odpłynąć i poszukać innego miejsca. Już poza zatoką wychodziły w morze dwa jęzory rafy, pomiędzy którymi znaleźliśmy 30 metrową płyciznę wielkości boiska do siatkówki, gdzie zakotwiczyliśmy. Woda była niezwykle przejrzysta i zachęcała do pływania. Jednak zanim wskoczyliśmy do wody, zabraliśmy się za porządki, żeby mieć to z głowy przed niedzielnym przypłynięciem do Madang.
Zatrzymaliśmy się nieopodal malowniczej wioski. Na brzegu dostrzegliśmy przejaw cywilizacji w postaci poletka z kilkoma namiotami. Spodziewaliśmy się najazdu piróg z mieszkańcami, jednak ci okazali się dość nieśmiali. Sporadycznie ktoś się pojawiał, aż w pewnym momencie wszyscy zniknęli. Trochę nas to zaskoczyło, ale już po chwili zobaczyliśmy, że cała wioska, odświętnie ubrana, zmierza do kościoła. Mieszkańcy byli adwentystami, a obozowisko również należało do kościoła i gościło wyznawców, którzy przypłynęli z Madang.
Tuż po zachodzie słońca wiatr zaczął niespodziewanie tężeć i mimo, że byliśmy po zawietrznej stronie wyspy zaczęliśmy odczuwać naprężenia łańcucha. Mariusz z niepokojem obserwował naszą pozycję. Nagle jeden z mocniejszych podmuchów z impetem uderzył w Katharsis II z taką siłą, że ta przesunęła się razem z kotwicą o kilkanaście metrów. Pod kilem nie mieliśmy już bezpiecznych 30 metrów tylko 50, a za rufą rafę. Wyrzucenie reszty łańcucha nie dało poczucia bezpieczeństwa. Dlatego Mariusz od razu podjął decyzję o wypłynięciu mimo, że miało to oznaczać wpływanie do Madang w środku bezksiężycowej nocy… Na szczęście jeszcze przed uderzeniem wiatru zdążyliśmy wszystko pozabezpieczać na pokładzie i byliśmy gotowi do żeglugi. Na zewnątrz pierścienia rafy wypłynęliśmy po naszym porannym śladzie na mapie. Wiatr stężał do 30 węzłów. Postawiliśmy grota na drugim refie i w baksztagu pomknęliśmy z prędkością ponad 10 węzłów w kierunku Madang. Gdy zbliżaliśmy się do głównego lądu wiatr stopniowo siadał, aż zupełnie ucichł. Bardzo nam to pomogło, gdyż okolice Madang usłane są małymi wyspami i rafami. Do tego mapa pokrywała się z obrazem satelitarnym i mogliśmy ufać położeniu zaznaczonych na niej raf.
Na postój Mariusz wybrał położne kilka mil na północ od Madang Nagada Harbouar. Uchodzi ono za bezpieczne zarówno pod względem kotwiczenia, jak i otoczenia. Poza tym znajduje się tu hotel z restauracją i barem przy plaży oraz dobre miejsca do pływania z maską i rurką. Z pewnością jest to ciekawsza propozycja na kilkudniowy pobyt, niż okolice dużego miasta o nienajlepszej reputacji.
O 0030 zakotwiczyliśmy bezpiecznie w ciasnym miejscu pomiędzy niewielką wyspą i półwyspem, na którym znajduje się hotel. Było tu spore zafalowanie i bujało nami na boki, jednak Mariusz nie chciał po ciemku wchodzić w głąb zatoki, która nie była dokładnie zmapowana. Ustaliliśmy, iż będziemy trzymać wachty kotwiczne. Mieliśmy budzić Mariusza, gdyby zaczęło wiać. Na właściwe kotwicowisko przenieść się mieliśmy za dnia.
Niedzielny poranek rozpoczęliśmy od mojego imieninowego śniadania. Potem było imieninowe snorklowanie, imieninowe piwko w barze w Jais Aben Resort i imieninowa kolacja w hotelowej restauracji. Cały dzień pod znakiem świętowania i leniuchowania. Tylko Zbyszek miał trochę roboty z pakowaniem, bo już w poniedziałek nad ranem wylatywał z Madang.
W poniedziałek wybraliśmy się pontonem do Madang. Miasto jest cudownie położone. Otaczają je wysokie góry, a przybrzeżne wody utkane są niewielkimi wysepkami i licznymi rafami. Całkiem niezłe miejsce do nurkowania, ale tym razem nie nastawialiśmy się na nie. My z Mariuszem robiliśmy rozeznanie w kwestii możliwości zatankowania łódki, a Agata, Janek i Olka zwiedzali centrum. Może hucznie powiedziane, ale pospacerowaliśmy po ulicach i poczuliśmy atmosferę papuaskiego miasta. Madang uznawane jest za najładniejsze miasto Papui Nowej Gwinei. Jednak jego centrum nie zachęcało do dłuższego w nim przebywania. Tłumy ludzi, wyraźnie nie mających nic do robienia poza żuciem betelu i spluwaniem czerwonej wydzieliny nieco nas odstraszały. Powietrze przepełnione było słodkim zapachem brudu lub po prostu smrodem. Takie są uroki większych miast w tym zakątku świata. Pożegnalny lunch zjedliśmy w Jachtowym Klubie Madang, jedynej poza hotelowymi, restauracją w mieście. Ciekawe to miejsce z niezłą kuchnią, w którym zbiera się lokalna śmietanka towarzyska.
We wtorek nad ranem pożegnaliśmy Agatę z Jankiem, a około 13 witaliśmy nową ekipę. Na kolejny etap rejsu dołączyli do nas: Agnieszka, Paweł, Adam i Tomek. Pomimo długiej i meczącej podróży, pobyt u nas rozpoczęli intensywnie. Jeszcze zanim dotarli na łódkę, po przyjeździe z lotniska do hotelu, zjedliśmy razem lunch w barze przy plaży. Potem od razu wyprawiliśmy się na targ po zapasy świeżynki i napojów.
Następnego dnia, po porannej kąpieli przy rafie, popłynęliśmy naszym jachtem do Madang po paliwo. Udało nam się również odprawić, tym razem bez dodatkowych opłat u celników. Przed opuszczeniem wód Papui Nowej Gwinei chcieliśmy jeszcze odwiedzić kilka odległych od lądu wysp, ale nie zamierzaliśmy nadkładać drogi i wracać, by się prawidłowo wymeldować z PNG. Początkowo planowaliśmy spędzenie ostatniej nocy przed wypłynięciem w rejs przy mieście. Jednak kilka chwil spędzonych w tym miejscu utwierdziło nas w przekonaniu, że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce dla takiego jachtu jak Katharsis II. Nie czuliśmy żadnego bezpośredniego zagrożenia, ale noc woleliśmy spędzić w spokojnym Nagada Harbour. Skorzystaliśmy też z uroków hotelowej restauracji, zanim pożegnamy się ponownie z cywilizacją.

Kategorie:Morza i Oceany, Oceania, Pacyfik, Papua Nowa Gwinea

2 komentarze

  1. Witajcie,
    Serdeczne życzenia dla Solenizantów.
    Mariusz, Adam wypijcie tam moje zdrówko.
    Radek
    Katharsis I

  2. Witam Was
    Haniu na wstępie spóźnione, ale serdeczne życzenia imieninowe. Fajnie widzieć nowych załogantów w dobrej formie po podróży. Widzę, że Paweł ostro wziął się za robienie zdjęć. Nowym załogantom wakacji i wrażeń które zapamiętacie do końca życia. Kapitanie ,dla całej załogi,stopy wody, pomyślnych wiatrów i dostarcz ich bezpiecznie na suchy ląd. Czekam niecierpliwie na nowe informacje i zdjęcia.
    Robert

Leave a Reply to Robert WitonCancel reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading