Z Ambon na Wyspy Korzenne


Nasz pobyt w Ambon wiązał się z wymianą załogi i koniecznością dotarcia do miejsca dobrze skomunikowanego z głównymi lotniskami indonezyjskimi. Początkowo Mariusz planował z Raja Ampat popłynąć prosto na Wyspy Korzenne, skąd miała wyjechać jedna ekipa i dotrzeć kolejna. Jednak było to trudne do zrealizowania, gdyż na Banda (Wyspy Korzenne) latają w tygodniu raptem trzy małe samoloty (12-osobowe) i nierzadko loty są odwoływane. Mariusz nie chciał, by któraś z załóg utknęła w Dżakarcie lub nie mogła wydostać się z Wysp Korzennych, dlatego popłynęliśmy do Ambon, gdzie znajduje się duże lotnisko i skąd jest stosunkowo blisko na Banda.
Po doświadczeniach w Sorong, gdzie nie było jak wylądować na brzegu i na kotwicowisku otaczały nas statki rozsiewające zapach ropy oraz benzyny, postanowiliśmy nie płynąć do miasta. Zakotwiczyliśmy na południe od Ambon przy Amahusu Beach. Jest to niewielka miejscowość położona przy głównej drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża, oddalona o kilka kilometrów od centrum Ambon.
Okazało się to rewelacyjnym rozwiązaniem, gdyż z łódki mieliśmy przepiękny widok na plażę otoczoną bujną zielenią, a do miasta kilkanaście minut jazdy taksówką. Ambon było pod wpływami Portugalczyków i Holendrów, stąd do dziś większość mieszkańców tego sporego miasta jest chrześcijanami. W mieście jest mnóstwo kościołów i widać wyraźnie rywalizację między chrześcijanami a muzułmanami. Doszło tu do poważnych zamieszek 15 lat temu. Po wyjściu na ląd poznaliśmy Yana – Chińskiego chrześcijanina. Jego rodzina dwukrotnie odbudowywała spalony w trakcie rozruchów dom. Yan pomógł nam zorganizować transport na lotnisko i polecił jedną z najlepszych restauracji w mieście, gdzie wybraliśmy się na pożegnalną kolację z wyjeżdżającą ekipą. Towarzyszył nam także w wyprawie na targ, co było bardzo pomocne. Nie udało nam się jeszcze opanować podstawowych zwrotów w języku indonezyjskim umożliwiających robienie zakupów. Poradzilibyśmy sobie sami, ale zawsze łatwiej poruszać się w takich miejscach z kimś z stąd. Yan załatwił dla nas jeszcze jedną bardzo ważną sprawę, a mianowicie kupno i transport oleju napędowego. W Indonezji nalewanie na stacjach benzynowych paliwa do kanistrów jest zabronione. Dla takich czynności wymagane jest specjalne pozwolenie. Związane jest to z dotowaniem paliwa przez państwo. Znacznie niższe ceny dostępne są dla obywateli niż dla obcokrajowców. Yan uzyskał dokumenty umożliwiające zamówienie cysterny i tankowanie kanistrów na nabrzeżu, skąd przewoziliśmy je pontonem na łódkę. Pomimo, iż musieliśmy zapłacić cenę dla obcokrajowców, to i tak była ona dla nas korzystna, gdyż za litr oleju napędowego zapłaciliśmy niecałe 3,5 PLN.
Na pożegnalną kolację wybraliśmy się do Sari Gurih. Jest to restauracja serwująca głównie owoce morza. Przy wejściu znajdują się grille oraz pojemniki ze świeżymi rybami, spośród których można wybrać okaz dla siebie. Wnętrze jest dość specyficzne. I nie chodzi mi o plastikowe krzesła, czy stoły nakryte niby-koronkowymi obrusami przykrytymi folią, a raczej o przerażająco jasne światło, przypominające bardziej to na sali operacyjnej niż w restauracji. Niemniej jedzenie było bardzo dobre, a całemu wieczorowi uroku dodawała muzyka na żywo, grana przez trzyosobowy zespół lub któregoś z gości, chcącego spróbować swoich sił na scenie. Doświadczyliśmy niezłej mieszanki muzyki zachodniej z lat osiemdziesiątych i muzyki wschodniej brzmiącej chyba niezmiennie od zawsze. Było to poznawcze. Gdy wychodziliśmy z restauracji Yan zwrócił nam uwagę na wiszące na ścianach zdjęcia właścicielki z ważnymi osobistościami z Ambon, mającymi świadczyć, iż bywa w tym lokalu poważna klientela.
Po udanym sobotnim wieczorze w niedzielę 18 października pożegnaliśmy Kaśkę, Weronikę, Anię i Tomka, którzy przez Dżakartę, Dubaj dotarli do Europy. W poniedziałek dołączyli do nas Magda, Roma i Kuba, a w środę Zbyszek. Gdy byliśmy w komplecie pożeglowaliśmy ku Wyspom Korzennym. Do momentu podniesienia kotwicy nie byliśmy pewni, czy uda nam się popłynąć na Banda. Było to jedno z miejsc w Indonezji, na zobaczeniu którego najbardziej nam zależało. Jednak znowu byliśmy w pośpiechu, a do tego Mariuszowi zaczęły dokuczać plecy, których ból mógłby być nie do zniesienia, gdyby czekała nas ostra jazda podwiatrowa. Na szczęście w środę uspokoiło się i mogliśmy dystans 120 mil z Ambon na Banda pokonać przy niewielkiej bryzie w dziób wspomagając się silnikiem, a nie zmagać się z 20-węzłowym południowo-wschodnim wiatrem monsunowym. Czas naglił nas w związku z kolejnymi zmianami w załodze. Na poniedziałek 26 października musieliśmy dotrzeć do Kupang na Timorze, oddalonym od Banda o 530 mil morskich, skąd do Polski wracał Michał, a na pokład zaokrętowywali się Magda z Markiem. Mariusza plan zakładał krótki, bo niespełna dwudniowy pobyt na Wyspach Korzennych. W piątek popołudniu musieliśmy płynąć już do Kupang, by dotrzeć na miejsce w poniedziałek przed południem, by Michał zdążył na popołudniowy samolot.
W czwartek nad ranem byliśmy na miejscu. Zakotwiczyliśmy przy Palau Neira, gdzie znajduje się główny port Banda Islands – Bandaneira. Wyspy Korzenne to jedno z miejsc na ziemi, o zobaczeniu których marzyłam, chociaż do końca nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. To jedno z tych zakątków świata, o których się wie, że istnieją i że są w jakiś sposób magiczne i chce się do nich dotrzeć. Na myśl o Wyspach Korzennych stają mi przed oczami najróżniejsze obrazy z książek, filmów i wyobrażenia o dawnych czasach kolonialnych, a wraz z nimi czuję zapachy przypraw – cynamonu, goździków, gałki muszkatołowej. I tak 22 października 2015 roku postawiłam stopę na Wyspach Korzennych. Miejsce to zasłynęło na świecie dzięki swoim skarbom – przyprawom. To właśnie stąd pochodzi gałka muszkatołowa, której plantacje uprawiane są od wieków. Z Wysp Korzennych wysyłane w świat są także goździki oraz cynamon. Mieszkańcy Banda żyli spokojnie i dostatnio przez wieki. Uprawa przypraw wymagała wiedzy, ale nie za wiele pracy, dzięki czemu przy niewielkim wysiłku można było cenne plony wymieniać na jedzenie, ubrania i inne potrzebne do życia rzeczy. Handlarzami zainteresowanymi kupnem przypraw korzennych byli głównie Arabowie, Chińczycy i mieszkańcy Jawy. Beztroskie czasy skończyły się wraz z przybyciem w te rejony Europejczyków. Pierwsi na Wyspach Korzennych byli Portugalczycy, którzy pojawili się w 1512 roku, a następnie Holendrzy w 1599. Nowi przybysze nie mieli na wymianę przedmiotów wartościowych dla mieszkańców Banda. Zamiast żywności i płócien, przywozili noże, stal, wełnę i świecidełka, którymi nie byli zainteresowani właściciele przypraw korzennych i nie chcieli z Europejczykami handlować. Holendrzy postanowili siłą zmusić mieszkańców Banda do współpracy i nalegali, by mieć wyłączność na kupno przypraw korzennych. Starszyzna przystała na taki układ, nie podchodząc do niego poważnie. Chciano uciszyć i uspokoić Holendrów, by nie zaogniać sytuacji. Gdy Holendrzy odpłynęli, natychmiast zapomniano o umowie z nimi i podjęto współpracę między innymi z Anglikami. Po kilku latach Holendrzy wrócili i podjęli walkę z Anglikami o rynek, by stać się monopolistą w handlu przyprawami korzennymi. By wyeliminować rywala odkupili od Anglików jedną z Wysp Korzennych – niewielką Run. Wymienili ją na Manhattan. Holendrzy zajęli wszystkie plantacje na Wyspach Korzennych i nie mogąc podporządkować sobie mieszkańców postanowili ich wymordować. Decyzję o zagładzie ludności z Wysp Banda wydał w 1621 roku nowy gubernator Holenderskiej Kompani Indii Wschodnich Jan Pieterszoon Coen. Jedynie kilkuset Bandańczyków zbiegło na Wyspę Kei, gdzie udało im się znaleźć schronienie. W miejsce rdzennych mieszkańców nowy gubernator ściągnął niewolników z Jawy i Sumatry, którzy byli mu posłuszni. Plantacje przypraw korzennych pozostawały w rękach Holendrów do odzyskania przez Indonezję niepodległości w 1949 roku. Wówczas 30% plantacji stało się własnością państwa, a 70% przekazano mieszkańcom. Analizując historię i wyobrażając sobie jakie piekło zgotowali Holendrzy mieszkańcom Wysp Banda czar i urok czasów kolonialnych przygasa…
Na ląd wybraliśmy się w czteroosobowym składzie – Magda, Michał, Zbyszek i ja. Mariuszowi plecy tak doskwierały, że nie był w stanie pojechać się z nami, a Roma i Kuba walczyli ze zmianą czasu. Wylądowaliśmy naszym małym pontonem przy nabrzeżu i zaczęliśmy zwiedzanie od spaceru po uliczkach Bandaneira, przyglądając się dzisiejszym mieszkańcom tej wyspy. Obecnie 97% ludności stanowią muzułmanie, 2% to chrześcijanie i 1% wyznawcy innych wiar lub ateiści.
W czasach kolonialnych większość holenderskich właścicieli plantacji przypraw miała swoje posiadłości w Bandaneira. Dzięki takiemu rozwiązaniu wille nie były rozsiane po wyspach, tylko skupione w jednym miejscu i tworzyły małe europejskie miasteczko. Wybuchy wulkanu sąsiadującego z Wyspą Neira zniszczyło wiele posiadłości, jednak część z nich zachowała się, a niektóre odrestaurowano i można je zwiedzać. Jedną z willi odwiedziliśmy. Bardzo podobały nam się przepiękne posadzki oraz wspaniałe przewiewne tarasy. Na jednej z szyb znajduje się wygrawerowany diamentem list miłosny. Napisany został po holendersku, więc od chłopaka, który nas do willi wpuścił wiemy, że to pozostałość po kochankach z 1834 roku. Ogrody, pomimo, iż zaniedbane i zarośnięte mają swój urok i czar, przypominając o czasach świetności tego miejsca.
Poza miasteczkiem bardzo chcieliśmy zwiedzić jedną z plantacji. Z przewodników wiedzieliśmy, że poprzez hotel można zorganizować krótką wycieczkę. Było już po godzinie 1400 i wątpiliśmy, czy uda nam się coś załatwić. Właścicielka hotelu Cilu Bintang Estate początkowo proponowała następny dzień, jednak my mocno się upieraliśmy, gdyż następnego dnia mieliśmy już opuszczać Bandaneira. Na szczęście jeden z przewodników znalazł czas i jeszcze o 1500 w czwartkowe popołudnie popłynęliśmy wynajętą łódką na sąsiednią wyspę Banda Besar do wioski Lonthoir, gdzie zobaczyliśmy jak rośnie gałka muszkatołowa, goździki, cynamon. Gdy weszliśmy na plantację nie od razu zorientowałam się, że już jesteśmy na miejscu. Spodziewałam się czegoś w postaci sadu lub gaju oliwnego, a ta plantacja wyglądała jak las liściasty ze starymi pięknymi drzewami w cieniu których można byłoby odpocząć. Te wielkie rozłożyste drzewa to kanareczniki (kenari tree), które mają chronić owoce gałki przed nadmiernym nasłonecznieniem. Z nasion kanareczników pozyskuje się pyszne orzechy pili (migdały holenderskie), jednak głównym zadaniem tych drzew jest ochronna największych skarbów – gałki muszkatołowej, goździków i cynamonu. Nasz przewodnik oprowadził nas po plantacji, gdzie zbieraliśmy sami owoce gałki, pąki kwiatowe drzewa goździkowego i wycinaliśmy korę cynamonowca. Drzewa goździkowe już przekwitły, więc kolorowych kwiatów nie zobaczyliśmy, ale przynajmniej wiem jak wygląda drzewo i pąki kwiatowe. Było to niezwykle ciekawe doświadczenie. Drzewa gałki muszkatołowej widziałam już wcześniej na Grenadzie, jednak tamte przypominały nasze jabłonie wolno rosnące na polach. Dojrzały owoc gałki muszkatołowej jest bardzo ładny i kolorowy. We wnętrzu żółtej śliwki znajduje się nasionko w brązowej łupinie otulone czerwoną osnówką, zwaną „kwiatem gałki”. Z miąższu owocu wytwarza się na Wyspach Banda dżem, syrop, cukierki, jak również karmi się byki. Najcenniejsze są osnówka i nasiona. Najwyższej jakości są nasiona, które pochodzą z owocu, który dojrzeje na drzewie i sam się otworzy. Jednak nie często czeka się do tego momentu, gdyż trzeba by zbierać je pojedynczo. W praktyce zrywane są dojrzałe żółte owoce, z których wydobywa się nasiona i suszy na słońcu. Po segregacji na I i II gatunek nasiona ruszają w świat. Nam udało się kupić nasiona i owoc gałki prawie prosto z drzewa i to te najwyższej jakości. Z plantacji wracaliśmy o zachodzie słońca, a na łódkę już po zmroku.
Następnego dnia po krótkim wypadzie na targ po świeżą rybę podnieśliśmy kotwicę i w drodze do Kupang zatrzymaliśmy się na kąpiel w oceanie przy bezludnej Wyspie Neilaka nieopodal Run, którą Holendrzy kupili od Anglików za Manhattan.
Podczas naszego krótkiego pobytu na Banda zauroczeni byliśmy mieszkańcami tych wysp. Wszyscy byli niezwykle uprzejmi, sympatyczni i pozytywnie do nas nastawieni. Cieszę się z tej wizyty. Cudownie móc zweryfikować swoje wyobrażenia z dzieciństwa z rzeczywistością.

Kategorie:Azja, Indonezja, Morze Banda

2 komentarze

  1. Przepiękny i różnorodny kraj. Pozdrowienia dla całej nowej załogi. Dużo zdrowia dla wszystkich.

  2. W tym rejonie świata tylko odwiedzenia Papui zazdrościłbym bardziej, niż Banda:) Przepiękny rejs! Mam nadzieję,że te apokaliptyczne pożary w Indonezji (chyba głównie na Sumatrze) nie zakłócą Wam planów. Uściski dla wszystkich, a w szczególności dla Ciebie, Kapitana i Zbylutka, który na pewno doskonale dogadałby się z naszą Bubą 🙂

    A&B&J

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: