<-St.Lucia raz jeszcze (13-15.02)


sobotę spędziliśmy objeżdżając St.Lucia – skład osobowy: Kasia, Natalia, Mariusz, Tomek i ja;
wyruszyliśmy z Rodney (czyli z samej północy wyspy), a naszym celem była południowa część – Soufriere (z widokiem na Pitonsy ☺) – miasteczko, o którym już wcześniej pisałam, a koło którego znajdują się wulkan i park botaniczny z wodospadem – tychże miejsc wcześniej nie widziałam;
już sama podróż wzdłuż wyspy jest fascynująca – z jednej strony drogi (dodam bardzo, bardzo krętej i momentami stromej) widać przepiękne wybrzeże, a z drugiej dziką przyrodę St.Lucia – palmy, bambusowce, ogromne paprocie i całe mnóstwo tropikalnych roślin; co jakiś czas wioseczka;
jak dotarliśmy do Soufriere po dwugodzinnej jeździe, to akurat była pora lunchu i z każdej strony atakowały nas zapachy pieczonego na grillu mięsiwa – i zdaliśmy sobie sprawę, że umieramy z głodu… wulkan i wodospad musiały poczekać;
najpopularniejszym jedzeniem na Karaibach (wśród lokalesów) jest właśnie mięso z grilla (tak na marginesie, to właśnie stąd wywodzi się całe to zamieszanie z grillowaniem; co byśmy robili latem na działeczkach, nad jeziorkiem, gdyby nie pomysł mieszkańców Karaibów?…); lokalesi lunch jadają na zewnątrz, w większych grupach, w knajpkach, albo biorą jedzenie na wynos i siadają gdzieś razem (w Soufriere np. przy plaży – nazwałam to deptakiem nadmorskim – jest na zdjęciu); no ale wracając do naszej wycieczki, to dotarliśmy do miejsca, skąd roznosił się chyba najładniejszy (na pewno najintensywniejszy) zapach – i tu postanowiliśmy zjeść – oczywiscie mięsko z grilla, do tego suróweczki i ryż –wszystko na wykwintnym plastiku 😉 przepyszne; będąc w takich małych miasteczkach polecam knajpy, gdzie jadają lokalesi!!!
po takim obiadku można się było zmierzyć z wulkanem i wodospadem; wulkan na St.Lucia to skupisko dymiących skał – widok niezły, ale woń…. hmmm śmierdzi zepsutymi jajami; więc przemknęliśmy szybko koło wulkanu i ruszyliśmy do ogrodu botanicznego; cudowne rośliny – poczułam się jakbym była na filmie National Geographic (w sumie to co chwilę się tak tu czuję ;)); na końcu ogrodu jest uroczy wodospad o przepięknym kolorze wody – grafitowy – kolor ten bierze się od błotka, które niesie woda – błotko jest niesamowicie gładkie i milutkie w dotyku (przecież musiałam tam wleźć i sprawdzić!); była też wystawka warzyw, owoców i przypraw lokalnych;
po wizycie w ogrodzie pojechaliśmy jeszcze do Anse Chastanet – zatoczka na północ od Soufriere, gdzie jest hotel z uroczą restauracją na plaży, a co najważniejsze – świetnie miejsce dla miłośników snorkeling’u – do których się zaliczam od jakiegoś czasu ☺; Kaśka wypiła drineczka z palemką, Natala ruszyła na spacer po plaży, a Mariusz, Tomek i ja – maski, płetwy i do wody!!!
po całym dniu takich atrakcji byliśmy nieźle wypompowali; świetna wycieczka, przemiło spędzony czas;
niedziela upłynęła pod znakiem pakowania (dziewczyny miały samolot wieczorem);
poniedziałek był dniem porządkowo-organizacyjnym (sprzątanko, zakupy, etc), no i pożegnalnym… w końcu spędziłam tu ponad dwa miesiące; wieczorem poszliśmy na pożegnalną kolację do genialnej restauracji The Edge – jedzenie i atmosfera – niepowtarzalne, wspaniałe….. jest się czym zachwycać!

Kategorie:Karaiby, Saint Vincent i Grenadyny

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: