środa była ważnym dniem z dwóch powodów; po pierwsze był to dzień ojca (życzenia, buziaczki przez telefon), a po drugie zaczynaliśmy naszą przeprawę przez Kanał Panamski; dla jachtów o długości powyżej 20 metrów (czyli także Katharsis) wymagany jest pobyt pilota na pokładzie; po wyjściu z mariny popłynęliśmy w kierunku wejścia do kanału, gdzie miał do nas dołączyć pilot, dowieziony przez motorówkę; od wyjścia z Shelter Bay Mariusz niepokoił się pracą silnika – najpierw okropnie zakopcił przy odpaleniu, a potem nie chciał wejść na odpowiednie obroty; ale nie było jak tego w tym momencie sprawdzać, trzeba było płynąć; po odebraniu pilota zbliżyliśmy się do pierwszej śluzy; przejście rozbite jest na dwa dni – pierwszego popołudnia (wpływając od strony Morza Karaibskiego) przepływa się przez system trzech śluz na wejściu i wpływa na Jezioro Gatun, gdzie spędza się noc na kotwicowisku; jezioro to jest sztucznym zbiornikiem wodnym, utworzonym na potrzeby kanału i stanowiącym jego część – niegdyś była tu dżungla;
okazało się, że mamy szczęście i w śluzach będziemy tylko my, żadnego tłoku; minimalna wymagana ilość osób na pokładzie, to 5 – sternik i po dwie osoby na każdej burcie do obsługi cum; Mariusz, wiadomo, za sterem, Tomkowi i Natalii przypadł dziób, a my z Jureczkiem obstawialiśmy rufę; różnica w poziomie wody wynosi 26 metrów, więc trochę wody w śluzach trzeba przepompować, żeby wywieźć łódkę na taką wysokość; niesamowite wrażenie robią wiry tworzące się w wodzie po zamknięciu wrót i uruchomieniu systemu wyrównywania poziomów; kąpiel – niewskazana, chyba że ktoś ma myśli samobójcze; za wrotami trzeciej śluzy zobaczyliśmy wody Jeziora Gatun; następnego dnia czekało nas pokonanie wód tegoż jeziora, przepłynięcie przez wyłom w skałach w środku dżungli (przy budowie, którego zginęło ponad 25 tys. ludzi) i kolejna przeprawa przez trzy śluzy – tym razem w dół;
w Kanale trzeba trzymać się ściśle toru wodnego, gdyż poza nim jest mnóstwo pozostałości po drzewach; mogliśmy się im przyjrzeć z bliska – co było raczej przerażającym przeżyciem; nasz pilot, nieco zakręcony i nie do końca kompetentny jak się okazało, zaproponował nam postój poza kotwicowiskiem, żeby nie przeszkadzały nam stojące tam duże, hałasujące przez całą noc statki; zorientowaliśmy się, że nie jest to dobry pomysł, jak koło burty, tuż pod powierzchnią wody zobaczyliśmy twardo stojący gruby pień; wpłynięcie na taką przeszkodę mogłoby skończyć się dziurą w kadłubie; drzewo konserwujące się od kilkudziesięciu lat w wodzie robi się twarde jak skała; wszytkim skoczyło ciśnienie, gęsia skórka obeszła całe ciało… Mariusz na sterem na małej prędkości kontrolował Katharsis, a reszta załogi wypatrywała podwodnych potworów; na szczęście udało nam się bezpiecznie wrócić na kotwisko, gdzie z ulgą wysadziliśmy pilota, po którego podpłynęła motorówka; sami nigdy nie odważylibyśmy się opuszczać wyznaczonego obszaru do postoju; no ale w końcu pilot jest na pokładzie po to, żeby jacht bezpiecznie przeprowadzić….
niestety nie był to koniec stresów na ten dzień; silnik podczas przechodzenia przez śluzy wciąz niewłaściwie funkcjonował i niebezpiecznie zaczęła wzrastać temperatura; Mariusz przypuszczał, że po ponad miesiecznym postoju w cieplutkiej wodzie zatoki Shelter na śrubie zadomowiły się na dobre barnakle i inne stworzenia, przez co śruba nie mogła swobodnie pracować; jak tylko rzuciliśmy kotwicę, Mariusz ubrał sprzęt do nurkowania i wskoczył do wody, żeby sprawdzić jak wygląda dno Katharsis; sytuacja była o tyle stresująca, że w Kanale Panamskim żyją krokodyle, a do zmierzchu zostało niewiele czasu; teoria Mariusza się spełniła, więc niezbędne było oczyszczenie śruby, w przeciwnym razie dalsze płynięcie na drugi dzień groziło uszkodzeniem silnika; podróż mieliśmy kontynuować o 6 rano; niestety nie można samemu decydować o której godzinie chce się płynąć – wszystko ustalają służby regulujące ruch w Kanale; podczas, gdy Mariusz zeskrobywał intruzów, my czujnie wypatrywaliśmy czy nie podpływa żaden krokodyl; zrobiło się ciemno i nic nie było widać na powierzchni, a nasz dzielny nurek dalej walczył z latarką i nożem… szczęśliwie żaden zbłąkony gad się nie pojawił, a Mariuszowi udało się oczyścić śrubę, dzięku czemu na drugi dzień silnik chodził bez zarzutu;
kolejny dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie i już od 6 rano wypatrywaliśmy pilota; niestety nikt się nie pojawiał, a służby Kanału ignorowały wezwania Mariusza; nasz przewodnik zjawił się dobrze po 8, a my przez ten czas byliśmy w ciągłej gotowości (no może poza mną – siedząc w oczekiwaniu odjechałam nie wiem kiedy i ucięłam sobie niezłą drzemkę, w czym mam z resztą mistrza); na czwartek przydzielono nam innego pilota, który wydawał się rozsądniejszy; w upale lejącym się z nieba przepłynęliśmy Kanał, pokonaliśmy śluzy w towarzystwie olbrzyma i znaleźliśmy się po drugiej stronie… Katharsis II dotknęła po raz pierwszy wód Pacyfiku;
w sobotę 26.06 zaczęła się nasza kolejna przygoda – tym razem z Pacyfikiem; o 1400 oddaliśmy cumy i opuściliśmy Marinę Flamenco koło Panama City; nasz kolejny cel to… Wyspy Galapagos, tak, tak, Zaczarowane Wyspy (przy tej okazji obejrzeliśmy film “Pan i Władca” – kto nie oglądał, szczerze polecam!!!);
w Panamie było potwornie gorąco i parno, a teraz czekała nas nieco inna pogoda – chłodniej i deszczowo; wydawałoby się, że skoro będziemy coraz bliżej równika, to będzie coraz goręcej… a to wcale nie tak; zimny Prąd Humboldta płynący po Pacyfiku z południa na północ powoduje ochłodzenie klimatu; początek rejsu zaczął się bardzo pomyślnie – od złapania wypragnionego mahi-mahi; męczyłam Tomka od dłuższego czasu, że marzy mi sie mahi prosto z morza; no i nie minęła godzinka od wyjścia z portu, a na haczyku wisiało właśnie prześliczne dorado (dolphin fish, mahi-mahi); no a potem jeszcze tuńczyk ☺ o zachodzie słońca zaczęły zbierać się chmury zapowiadające zmianę pogody; no i rzeczywiście już w nocy trzeba było przeprosić się z polarkiem, a na drugi dzień słoneczny Pacyfik zamienił się w październikowy Bałtyk… no i wróciły sztormiaki (nawet pełne buty wyjęłam, które ostatni raz używałam na łódce w listopadzie!); zrefowaliśmy grota (zmniejszyliśmy jego powieszchnię), bo zaczynało coraz mocniej wiać; tak miało już być do samego Galapagos… a tu niespodzianka – kolejny dzień – słonko i błękitne niebo, no i przy tej sprzyjającej pogodzie udało nam sie nawet rozegrać parę roberków w brydżyka;
- przed pierwszą śluzą od strony Atlantyku
- drobnicowiec wpływa do śluzy
- śluza się za nami zamyka
- pierwsza śluza
- Katharsis samiutka w śluzie
- wiry podczas napuszczania wody do śluzy
- wieża pomiędzy dwoma śluzami
- przed nami Jezioro Gatun
- na dziś ostania śluza za nami
- wysepki na Jeziorze Gatun
- pozostałości drzew w Jeziorze Gatun
- w śluzie
- tym razem nie będziemy w śluzie sami
- ten olbrzym będzie z nami się śluzował
- zmieścił się…
- Flamenco Marina
- ruszamy w rejs
- w drogę
- główka przy wejściu do mariny
- widok na Panama City z Mariny Flamenco
- Tomek z mahi-mahi
- dzika radość na widok mahi-mahi
- Tomek z tuńczykiem
- kolejny połów Tomka
- chmury, które coś tam zapowiedziały
- Pacyfik ala Bałtyk w październiku
- Pacyfik coraz bliżej równika
- no i sztormiaczki i kamizelki
- refujemy grota
- brydżyk na Pacyfiku
Adres Twojego bloga znalazlem kiedys na pewnym wolnym forum internetowym, gdy Cie ktos polecal 😛 Od pewnego czasu obserwuje Twoja dzialalnosc w sferze blogowej i szczerze Ci powiem, ze przygotowujesz swietne wpisy, niemal pod kazdym wzgledem 🙂 W większości Twoje poglady i zdanie zgadzaja się z moim, więc jest mi latwiej 🙂