3 grudnia 2009 roku i szóstka w totka


Bloga zaczęłam pisać pod koniec grudnia 2009 roku, ale cała przygoda z Katharsis II zaczęła się już w październiku 2009. Myślałam, że może uda mi się zrelacjonować naszą przeprawę przez Biskaje w listopadzie i udział w regatach ARC przez Atlantyk, ale ciagle brakowało na to chwili. Czas leci, ciągle tak dużo się dzieje, że na bieżące sprawy brakuje czasu. Ale do jednej sprawy chciałabym wrócić. O jednej bardzo istotnej chwili z mojego życia chciałabym napisać.

Rok temu, płynąc przez Atlantyk na Katharsis II wydarzyło się coś bardzo ważnego w moim życiu, wręcz nieprawdopodobnego.

Wieczorem 03.12.2009 ok. godziny 23 czasu UTC wypadlam za burtę…. Tak, tak, wypadłam za burtę na środku oceanu w nocy tuż przed wschodem księżyca. Mieliśmy akcję z zawiniętym spinakerem wokół sztagu i dużo się działo na pokładzie. Wypchnął mnie za burtę szot spinakera – to były sekundy. Na szczęście na pokładzie była prawie cała załoga, zapalone światła salingowe i wszyscy widzieli jak wypadam. Ważne, ze wypadajac miałam w ręku linę (prewenter (kontraszot) od bomu grota ;)). Ale to był moment – po prostu poleciałam – krzyknęłam tylko “lecę” – byłam pewna, że się nie utrzymam. Fikolek przy burcie, koziołek w wodzie i uciekająca burta jachtu, a za moment rufa… Wiem, że do końca życia nie zapomnę widoku rufy Katharsis II z powiewającym na prawej burcie spinakerem, oddalającej się ode mnie. Cieszę się, że udało mi się nie spanikować!!! Niesamowite jak szybko przebiegają myśli – ale nie ze scenami z życia, tylko szybka kalkulacja jak wyglada sytuacja i co jestem w stanie zrobić. Wiedziałam, ze muszę utrzymać za wszelką cenę linę – co naprawdę nie jest latwe jak jacht płynie z prędkością ok. 5 węzłów, ale adrenalina potrafi wydobyć z człowieka niesamowite siły. Następnym problemem była woda, która chlapała mi w twarz jak trzymając się liny płynęłam na brzuchu i wciągana byłam co chwilę pod wodę. I znowu – szybka analiza – przecież nie mogę stracić przytomności, nie mogę się zachłysnąć – muszę coś zrobić… No i fik – przekręciłam się na plecy. I ta myśl: muszę się utrzymać, muszę wytrzymać! Po jakimś czasie, chwili lub wieczności, poczułam, że lina zaczyna przyspieszać – zaczęli mnie wyciągać… i ten cudowny widok, że rufa jest coraz bliżej. Za moment zobaczyłam jak chłopacy ciągną linę i Tomka stojącego na rufie (skąd można zejść na pawęż na niespełna metr nad linię wodną) gotowego wyciagnac mnie z wody. Krzyknęłam tylko, że nie mam już siły i poczułam jak Tomek jednym pociągnięciem wyszarpnął mnie z wody – mówił, że sam nie wie skąd miał tyle siły! Wspaniałe uczucie jak znajdziesz się na pokładzie, jak wrócisz… Nie zapomnę Tomka okrzyku “mam Hanię” i tego uscisku, który prawie mnie udusił. Za moment na rufie pojawil sie Mariusz i też mnie wyściskał. Potem weszliśmy do kokpitu i z każdym po kolei się przywitałam. Emocje nie do opisania! Ale moje pierwsze pytanie jak znalazłam się na pokładzie…. “czy spinaker jest cały?” uspokoiło wszystkich – “nic jej nie jest”. Żeby szybko wyhamować jacht i móc po mnie wrócić musieli odpuścić spinakera i szybko go zrzucić w trybie awaryjnym, co nie jest bezpiecznym manewrem dla żagla – mógł się podrzeć. Pomyslałam potem, że jednak jestem stuknięta 🙂

Tyle w kilku słowach jeśli chodzi o to co działo się w wodzie. A na pokładzie, bez paniki, została rozpoczęta akcja ratunkowa. Mariusz jako kapitan przejął ster. Jak wypadłam od razu włączono alarm “człowiek za burta” – system, który zapamiętuje pozycję, gdzie wypadł człowiek. W tej samej chwili rzucono mi koło ratunkowe. Rozpoczęto także manewr zrzucania spinakera, by wytracić prędkość. Wyhamowali jacht – oczywiście na tyle, na ile było to możliwe – to nie jak hamulec w samochodzie. Jak mięli już wykonywać zwrot, to Wojtek (od tej chwili nazywam go swoim Wybawcą) zauważył, że za burtą jest jedna lina (czarna, więc trudno było ja zauważyć) i że jest bardzo naprężona – więc pewnie się jej trzymam. Od razu zaczęli ją wyciągać i rzeczywiście – na końcu uczepiona była Hanuś.

Akcja przeprowadzona była wzorowo! Myśle, że nie spanikowałam, bo miałam zaufanie do osób na pokładzie. Gdybym nie utrzymała tej liny, to przeprowadzono by klasycznie akcje – zwrot i powrót do miejsca, gdzie wypadł człowiek. Ja powinnam odnaleźć koło i się go trzymać. Pewnie trwałoby to dłużej i nie wiadomo na ile starczyłoby mi sił… W teorii, czy na ćwiczeniach na szkoleniowym akwenie wszystko wygląda dość prosto, ale w nocy, na środku Atlantyku… Muszę przyznać, że jest to niesamowicie mocne przeżycie i nikomu tego nie życzę! Ale na pewno wzmacnia!!! Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni! No i od teraz urodziny obchodzę dwa razy w roku – te nowe 03.12!!! Ja swój los na loterii wygrałam. Jak to powiedzial Misiu: szóstkę w totka to już masz.

Dzisiaj, 3 grudnia 2010 roku, lampką szampana uczciliśmy moje pierwsze urodziny.

Kategorie:Atlantyk, Mój powrót, Morza i Oceany, ZZZ - Kategorie niegeograficzne

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: