Punta Arenas jest chililjskim miastem położonym na Ziemi Ognistej u zachodnich wybrzeży Cieśniny Magellana. Mieszka tu około 116 tys. ludzi i jest to główne miasto pobliskiego regionu. Nie ma tu żadnej mariny ani nabrzeża dla jachtów. W porcie Muelle Arturo Pratt jest duże nabrzeże, gdzie stacjonują jednostki chilijskiej marynarki wojennej, holowniki, łodzie rybackie. Czasem zatrzymują się tu statki pasażerskie. Jachtem również można przybić do tego wielkiego, betonowego nabrzeża. Ale nie jest to miejsce na stały postój, a jedynie tymczasowy, żeby zatankować łódkę, czy załadować zaopatrzenie. Przypływające tu jachty zatrzymują się na kotwicowisku nieopodal Muelle Pratt. W przewodniku żeglarskim, który towarzyszy nam przez całą Patagonię (Mariolina Rolfo i Giorgio Ardrizzi, Patagonia & Tierra Del Fuego – rewelacyjna pozycja) kotwicowisko to nie jest zaliczane do najbezpieczniejszych. Spotykani w zatokach żeglarze też nie polecali Punta Arenas. A to przez silne wiatry i bardzo raptownie zmieniające się warunki atmosferyczne. Lokalny wiatr, nazywany panteonero, występujący w okresie tutejszej wiosny i lata, czyli jeszcze teraz, może osiągać siłę 12 w skali Beouforta. Mariuszowi nie podobało się to miejsce na dłuższy postój Katharsis, ale byliśmy zmuszeni tutaj przypłynąć. Wszyscy stąd wylatywali, a przede wszystkim Mariusz. Niemniej, stwierdziliśmy, że nie wygląda to tak źle, gdyż panteonero wieje z kierunku zachodniego lub północno-zachodniego, czyli od lądu. W razie zerwania kotwicy łódkę znosić będzie na głęboką wodę, w Cieśninę Magellana. W takim przypadku trzeba odpalić silnik, podnieś kotwicę, wrócić do zatoki i rzucić ją jeszcze raz i być bardzo, bardzo czujnym. Stojąc tu, trzeba po prostu uważać na łódkę, obserwować zmieniające się warunki oraz położenie jachtu względem kotwicy. No i nie można zostawiać Katharsis samej. Dlatego, gdy któreś z nas chce pojechać na ląd, druga osoba odwozi ją pontonem na brzeg, po czym wraca na łódkę. Świetnie, że Kuba został ze mną, bo byłabym trochę uwięziona.
Jak do tej pory wiało maksymalnie 8 w skali Beouforta i to nam w zupełności wystarczy. Tylko nasłuchiwaliśmy jak pracuje kotwica, a ona aż wyła. Dzielnie się sprawuje i póki co („odpukać w niemalowane”) trzyma bez zarzutu.
Same miasto jest dość senne, z niewielką ilością knajpek i mało ruchliwymi ulicami. Znaczne ożywienie można zaobserwować, gdy przypływa duży statek pasażerski. Wówczas ilość pieszych zwiększa się o kilka tysięcy. Na lądzie jest dostęp do szybkiego Internetu, w pobliskim sklepie mają duży wybór świeżych warzyw i owoców, a na targu rybnym pełen asortyment owoców morza. Jak dla mnie rewelacja. Jak to mówią „żyć, nie umierać”.
Sąsiadów mamy przeuroczych. Co jakiś czas koło jachtu pojawia się stado delfinów. Towarzyszą nam, gdy płyniemy pontonem na ląd. Skaczą i figlują blisko burty.
Naszą sielankę zachwiała któregoś popołudnia przygoda z serii „pontonem na Rangiroa” (historia sprzed kilku miesięcy). Ale tym razem to nie brak paliwa przysporzył nerwów. Jedno z nas wybierało się na ląd, więc drugie musiało je tam odtransportować. Wskoczyliśmy do naszej białej taxówki, cuma oddana, chcemy odpalać, a tu nie ma kluczyka…. I tak została przez nas złamana podstawowa zasada: nie oddawaj cumy, zanim nie sprawdzisz czy wszystko działa, czyli po prostu nie odpalisz silnika. Od razu rzuciliśmy się do pagai, żeby czym prędzej wrócić na jacht, od którego dzieliły nas dwa metry. Pech chciał, że w tym momencie przywiało i silny podmuch odepchnął nas od rufy Katharsis. Nie mogliśmy oboje uwierzyć, jak szybko fale i wiatr wypychają nas na wody Magellana, pomimo sprawnego pagajowania. Zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy w stanie siłą naszych mięśni uciągnąć 300 kilogramowego pontonu, walcząc z podmuchami powyżej 20 węzłów. Szybka analiza naszej nieciekawej sytuacji i decyzja: płyniemy w poprzek fali w stronę nabrzeża, gdzie ktoś nas może dostrzec i pomóc. Ostatnią deską ratunku był jacht oraz statek stojące za nabrzeżem w głąb Magellana, do których myśleliśmy dopłynąć. Zmiana kierunku dała natychmiastowe efekty. Dość sprawnie zaczęliśmy zbliżać się do nabrzeża. Podczas, gdy Kuba nieustannie pagajował, ja co chwilę robiłam przerwę na wzywanie pomocy. Szczęście nam dopisało, gdyż z morza wracał właśnie holownik. Podpłynął do nas, przyjął naszą cumę i odholował do nabrzeża. Byliśmy uratowani! Ale to nie był jeszcze koniec naszych problemów. Teraz trzeba się było dostać na łódkę. A w Punta Arenas nie ma wodnych taxi. Mieliśmy ogromne szczęście, bo trafiliśmy na bardzo życzliwych i pomocnych ludzi. Kapitan od razu zaczął wydzwaniać w poszukiwaniu jakieś małej łódki, żeby nas odwiozła. Niestety nikogo nie było w pobliżu. Chyba widząc nasze wielkie z przerażenia oczy, zaproponował, że odwiezie nas swoim holownikiem. I tak, za butelkę whisky kupionej naprędce na nabrzeżu dostaliśmy się bezpiecznie na pokład Katharsis. Niezły dreszczyk emocji zafundowaliśmy sobie z Kubą tego dnia. Teraz trzy razy sprawdzamy, czy mamy kluczyk, robiąc sobie z siebie żarty. Ale gdy fale i wiatr znosiły nas na wody Cieśniny Magellana ani trochę nie było nam do śmiechu.
- wschód słońca nad Cieśniną Magellana
- nabrzeże Punta Arenas w promieniach wschodzącego słońca
- nabrzeże Punta Arenas w świetle dziennym
- Hanuś z kapitanem holownika
- Kuba z jednym z załogantów
- nasi wybawiciele odpływają
- Katharsis na tle Muelle Pratt
- nasza eskorta do brzegu
- figlujący brzy burcie pontonu delfin
Leave a Reply