Ciężko było nam się rozstać z pięknem Fernando de Noronha. Mariusz nawet o jeden dzień przesunął nasze wypłynięcie, by nacieszyć się tym uroczym miejscem, żeby zobaczyć delfiny, żeby jeszcze raz pospacerować po jednej z plaż. Tobias, nasz przewodnik nurkowy powiedział nam, że ten archipelag jest bardzo niebezpieczny. Gdzieś w środku się oburzyłam i trochę zasmuciłam – jak to możliwe? Przecież tu jest tak cudownie i ludzie są bardzo życzliwi. Skąd taka opinia? Ale po chwili Tobias wyjaśnił co miał na myśli: „przyjeżdżając na Fernando mówisz, że wyjeżdżasz za parę dni, a jak nastaje chwila pożegnania stwierdzasz, że wyjedziesz jutro, a jutro, że może jeszcze innego dnia….” Coś bardzo prawdziwego było w tym co mówił.
Ale taki jest urok podróżowania… by poznawać nowe miejsca, płynąć dalej. Nawet jak gdzieś jest bardzo pięknie i cudownie, to dusza mówi, że trzeba ruszać dalej, żeby sprawdzić co czeka na nas za następnym zakrętem.
I zgodnie z tą maksymą pożeglowaliśmy dalej. We wtorek 2 sierpnia o 1500 podnieśliśmy kotwicę i zostawiliśmy za rufą Fernando de Noronha. Przez cały nasz pobyt było wietrznie, a jak przyszedł czas żeglugi, to wiatr zelżał do 10-15 węzłów. Wydłużyło to nasz planowany czas przelotu do Fortalezy. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło… W drodze z Fernando do Fortalezy znajduje się niewielki atol – das Rocas, składający się z dwóch małych wysp i laguny. Przy wiejących tu zazwyczaj silnych wiatrach nie ma możliwości, żeby się przy nim zatrzymać. Ale nam pogoda w tym względzie sprzyjała i udało się nam spędzić tu parę godzin. Krajobraz jest bajkowy. Z cudnie niebieskiej wody wynurza się biała łacha piasku z kilkoma palmami (dokładnie 14 – tyle naliczył Michał przez lornetkę), otoczona lazurowo-turkusowym kołnierzem. Całość objęta jest ochroną Parku Narodowego. Znajduje się tu mała baza, w której przebywa dwóch pracowników parku. Jedyne co jest dozwolone, poza podziwianiem pięknego widoku, to pływanie w wodach dookoła atolu. Postanowiliśmy to wykorzystać i wskoczyliśmy do wody. Piotr jak mały chłopiec przybierał nogami, żeby jak najszybciej znaleźć się w wodzie. Potwornie żałował, że nie może tu zanurkować. Ale snorklowanie także było cudowne. Chwilę po wejściu do wody spotkaliśmy wielką płaszczkę, następnie podpłynęły ogromne wargacze, przewinęło się kilka rekinów i żółwi, ławice pięknych niebieskich ryb (nazwy niestety nie znam), dorodne tuńczyki i inne nierozpoznane przeze mnie ryby. Jak na pływanie z maską i rurką na kilkumetrowej wodzie, to całkiem dużo zobaczyliśmy. Na mnie największe wrażenie zrobił krajobraz podwodny. Skały rozrzucane na białym piasku, porośnięte zostały przez zielone rośliny tworzące gęste dywany, na których falowały długie wąsy wodorostów – podwodne wzgórza, jakby zatopiona Irlandia otoczona kolorowymi stworzeniami.
Po kilku godzinach błogiego leniuchowania i zjedzeniu steków z sosem z gorgonzoli i zielonego pieprzu ruszyliśmy w drogę. Kolejne półtorej doby rejsu to czas spokojnej, ale szybkiej żeglugi z wiatrem do 20 węzłów wiejącym od rufy. Do Fortalezy dotarliśmy w piątek nad ranem. Nie mając szczegółowych danych dotyczących głębokości w marinie zatrzymaliśmy się na kotwicy tuż przed nią. Mariusz nie był pewien jak po ośmiu latach wyglądać będzie marina, w której Jedynka w 2003 roku spędziła kilka miesięcy. Nie miał pewności czy Katharsis II uda się tu zacumować, czy trzeba będzie szukać innego miejsca i pożeglować dalej. Niezależnie od wszystkiego, do Fortalezy musieliśmy dotrzeć, gdyż w piątek wieczorem z tutejszego lotniska wylatywał do domu Jurek, a w sobotę Małgosia z Piotrem.
Marina w Fortalezie znajduje się w zakolu starego portu przy hotelu Marina Park. Nie jest ona zbyt dobrze zaprojektowana i przygotowana, gdyż jachty stoją burtą do wiatru, z kotwicą rzucona z dziobu, a rufą skierowaną do ruchomego pontonu. Rozwiązanie wydawać by się mogło dobrym, gdyby nie fakt, że przez cały rok wieje tu silny pasat (często do 30 węzłów), a muliste podłoże nie zapewnia dobrego trzymania kotwicy, przez co wschodni wiatr, nie mający żadnych barier w postaci falochronu spycha jachty, zrywając często kotwice. Mariuszowi nie za bardzo podobało się takie rozwiązanie. Jedynym sposobem na stanięcie naszego jachtu w takich warunkach jest wspomaganie cumami dziobowymi, które trzeba przywiązać do falochronu. A to w praktyce oznacza zamknięcie przez nas wejścia do mariny. Ale skoro dla Armando – menedżera mariny nie stanowiło to problemu (chyba dlatego, że w marinie stały tylko trzy jachty i jeden motorowy) postanowiliśmy spróbować.
Dodatkowym problemem była głębokość w marinie… Zapewniano nas, że jest ona wystarczająca, jednak Mariusz wolał wszystko sprawdzić. Po pierwsze trzeba było ustalić rzeczywiste zanurzenie Katharsis – przede wszystkim płetwy sterowej oraz ustalić minimalną głębokość przy odpływie. Do tego zadania zgłosił się Piotr, który w mętnej wodzie zatoki, przy praktycznie zerowej widoczności zrobił pomiary łódki, a następnie wysondował dno w jeszcze gorszej wodzie w marinie. Po dokonaniu wszystkich obliczeń – uwzględnieniu najwyższych pływów w miesiącu, Mariusz zadecydował, że Katharsis II może stanąć w marnie. Jednak nie przy samej kei, tylko oddalona o kilka metrów, by przy niskiej wodzie płetwa sterowa i kil nie osiadały na dnie.
W sobotę rano, gdy wiatr zelżał do 12 węzłów, Mariusz zdecydował się na wejście do mariny przy wysokiej wodzie. Cały manewr został opracowany i dokładnie omówiony. Michał z Piotrem pojechali pontonem do mariny przygotować cumy rufowe, które Piotr miał następnie z pontonu podać na łódkę, żeby od razu móc zabezpieczyć rufę przez spychaniem przez boczny wiatr. Ja z dziobu miałam rzucać kotwicę, a Mariusz stojący za sterem dodatkowo zabezpieczać dziób sterem strumieniowym przed spychaniem go przez wiatr. Następnym krokiem miało być wywiezienie na falochron (równoległy do ruchomych pomostów) cum dziobowych, mających trzymać dziób, wspierając w ten sposób kotwicę. Wszystko było przygotowane, tylko w momencie wejścia w główki mariny niespodziewanie się rozwiało, a przy rzucaniu kotwicy szkwały dochodziły do 30 wezłów. Podmuchy były tak silne, że Piotr tracił manewrowość na pontonie, a Katharsis spychało jak pudełko zapałek na liny zacumowanej dużej łodzi motorowej. Kotwica, jako jedyne w tym momencie trzymanie dziobu, nie była w stanie nas zabezpieczyć, gdyż nie trzymała się dobrze w mulistym dnie. Mariusz sterem strumieniowym i silnikiem starał się zapobiegać spychaniu łódki w głąb mariny, jednak wiatr nie odpuszczał i napierał na te 60 ton Katharsis. Po kilku chwilach sytuacja była bardzo poważna – zahaczyliśmy kilem o cumę dziobowa motorówki. Mariusz nie mógł w tej sytuacji używać silnika, by nie pogorszyć sytuacji ewentualnym zaplątaniem liny w śrubę. W tej awaryjnej sytuacji bardzo przydały się nam nasze kochane 100 metrowe cumy, zamontowane przed wyprawą na Patagonię. Jedna została wywieziona przez Piotra i Michała pontonem na falochron przed dziobem, a druga na dalby przy kei za rufą. W ten sposób byliśmy zabezpieczeni przed spychaniem przed wiatr i wyciągając się za pomocą kabestanów zeszliśmy z cumy motorówki. Siły były tak ogromne, iż Mariusz obawiał się, że liny mogą nie wytrzymać obciążenia i się zerwać. Jak tylko oddaliliśmy się od motorówki, od razu zdublowaliśmy cumę dziobową, a z rufy założyliśmy jeszcze trzy dodatkowe. Tym sposobem, zużywając wszystkie nasze cumy (dwie 100 metrowe, jedną 60 metrową, dwie 30 metrowe oraz dwie 20 metrowe) stanęliśmy bezpiecznie na pająka. Wszystko odbyło się bez nerwów i przy pełnym opanowaniu, szczególnie Mariusza, który spokojnie wszystkim dowodził. Chociaż emocji było bardzo dużo, a i wysiłku fizycznego nie brakowało. Piotr przeszedł na pontonie z Michałem ekspresowy kurs obsługi wszystkich możliwych cum i samego pontonu w kryzysowych warunkach, a Małgosia asystowała mi dzielnie przy wybieraniu cum na pokładzie. Ja mam dzisiaj niemałe zakwasy – czuję wszystkie mięśnie, ale jest to miły ból, gdyż wiąże się z satysfakcją, że wszystko nam się udało i dobrze zakończyło.
Jak tylko skończyliśmy manewr, to wiatr jak zaczarowany ustał i póki co jest w miarę spokojnie (minęły już 72 godziny). Katharsis i mnie czeka teraz miesięczny postój w tej wietrznej marinie. Zobaczymy jak się będą sprawować cumy.
Stoimy, patrząc od wejścia do mariny, jako pierwsza z pięciu jednostek, blokując naszymi cumami dziobowymi wyjście pozostałym łódkom. Przy słabym wietrze będziemy mogli je wypuścić, zdejmując na chwile dziobowe i przytrzymując się jedynie na kotwicy. Jednak przy silnym wietrze nie ma mowy o żadnych manewrach.
- z nostalgią opuszczamy Fernando de Noronha
- Małgosia wypatruje co tam na horyzoncie
- Fernando de Noronha za rufą Katharsis
- wschodzi słońce
- przed nami Atol Das Rocas
- z promieniami wschodzącego słońca kotwiczymy przy Ilha do Farol
- Mariusz szykuje się do skoku do wody
- Hanuś snorkluje
- widok pod łódką
- Piotr na dziobie Katharsis
- Mariusz wciąga Hanuś na maszt Katharsis
- rufa Katharsis
- pokład widziany z 2. salingu
- wyspa do Farol widziana z masztu Katharsis
- laguna
- Atol Das Rocas
- poranna kawa
- Michał, Hanuś i Jurek
- rybacy z Fortalezy
- Fortaleza przed dziobem
- Piotr z Małgosią wypatrują lądu
- plaże i wieżowce Fortalezy
- marina przed hotelem, do której zmierzamy
- Katharsis na kotwicy przed Marina Park Hotel
- cumy dziobowe już mamy
- Mariusz wydaje komendy
- Misio z Piotrem walczą na pontonie
Do Kapitana 😉 : aaajjj Szefie, niesamowite zdjęcia i relacje z wypraw 🙂 aż się nie mogę doczekać kolejnych 😉 pzdr dla całej załogi Kathriny II :))
Wybieracie się na disco?
Pozdrawiam i życzę powodzenia
Radek
Katharsis I
Fortaleza 2003
Wybieramy się! Podobno impreza w Forro do Pirata jest niezła!