Z Trynidadu na wyspy wenezuelskie


Z Kanady na łódkę przyjechali z nami na trzytygodniowe wakacje Mariusza rodzice – Halina i Marian. Dołączyła także Mariusza siostra Romka z Kubą. Pierwsze dni spędziliśmy w marinie na Trynidadzie. Tomek podczas naszej nieobecności dopilnował wszystkich zaplanowanych napraw i przeglądów. Katharsis praktycznie gotowa była do drogi. Przed wypłynięciem zostało jedynie do załatwienia kilka drobnych spraw, założenie żagli, odebranie nowych kołowrotów na cumy oraz zrobienie zakupów. Cztery dni zabrały nam przygotowania i w sobotę 29 listopada o 0230 ruszyliśmy w rejs.
Zostawiając za rufą Trynidad obraliśmy kurs na zachód i wzdłuż wenezuelskiego wybrzeża pożeglowaliśmy w stronę Islas Los Roques. Jest to niewielki archipelag, oddalony o 70 mil morskich od brzegu. Około 40 niewielkich wysepek pokrytych białym piaskiem, kaktusami i namorzynami oblewa krystalicznie czysta, lazurowa woda. My zatrzymaliśmy się po wschodniej stronie, niedaleko maleńkiej Buchivaco, osłonięci od Atlantyku rafą o nazwie Half Moon. Zatrzymaliśmy się z dala od jakiejkolwiek cywilizacji oraz bazy marynarki wojennej, które znajdują się na północy, na głównej wyspie Gran Roque. Mariusz chciał uniknąć spotkania ze strażą graniczną, gdyż wenezuelskie przepisy, by móc spędzić więcej niż trzy dni na terytorium Wenezueli, wymagają odprawy na lądzie. Formalności są skomplikowane i pochłaniają co najmniej jeden dzień. Nie chcieliśmy marnować czasu, więc postanowiliśmy przyczaić się na uboczu. Miejsce było przepiękne. Katharsis bezpiecznie stała wewnątrz laguny otoczona spokojną, zielono-turkusową wodą.
Los Roques wskazywane jest jako świetne miejsce do nurkowania, więc nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności. Pod wodę zeszliśmy niedaleko przesmyku prowadzącego do laguny przy Boca de Sebastopol. Rafa koralowa była w tym miejscu trochę zniszczona, zapewne przez fale i prądy wytwarzające się u wejścia do laguny. Spotkaliśmy za to mnóstwo ławic ryb oraz małych morskich stworzeń. Wielkim wydarzeniem było zanurzenie przez Mariusza jego nowego sprzętu do zdjęć podwodnych. Pierwsze ujęcia były treningowe, ale z czasem będzie co pokazywać…
Z Los Roques popłynęliśmy na kolejny wenezuelski archipelag – Aves de Barlovento. Przed zakotwiczeniem na bezpiecznej wodzie dużo się wydarzyło. Najpierw złapaliśmy wielkiego wahoo. Ciekawie się złożyło, gdyż Mariusz opowiadał nam jak kilka lat wcześniej, dopływając do Isla Sur, u samych jej brzegów złapał z Olkiem dużego tuńczyka. Nim dokończył zdanie, usłyszeliśmy świst kołowrotka. Tomek rzucił się do żyłki, a Kuba stał na pawęży z osenką, gotowy wyjąć zdobycz z wody. Ryba okazała się sporym wahoo, z którego Tomek przyrządził sushi, Mariusz steki, a Romka z Kubą dodali ją do swojej wyśmienitej tajskiej zupy tom-yam. Starczyło jeszcze na francuską zupę rybną bouillabaisse. Jedna ryba, a tyle radości! Do brzegu zbliżaliśmy się w promieniach popołudniowego słońca, chylącego się ku zachodowi. Takie warunki nie sprzyjają wypatrywaniu podwodnych przeszkód, gdyż granatowa już, a nie turkusowa jak w ciągu dnia woda, skrywa płycizny i rafy koralowe. Mariusz spieszył się, by zdążyć przed zachodem słońca i starał się jak najszybciej dotrzeć do kotwicowiska. Ale wiadomo… komu się spieszy… W pewnym momencie poczuliśmy, że łódka zwalnia, a na logu głębokość pod kilem spadła do 0, chociaż mapa wskazywała, iż w miejscu gdzie się właśnie znajdowaliśmy powinno być 8,5 metra. Ma szczęście pod nami był miękki piasek i udało nam się szybko i bezproblemowo zejść z mielizny. Dostrzegli nas tutejsi rybacy i od razu przypłynęli z pomocą. Poradziliśmy sobie sami, ale skorzystaliśmy z ich pilotażu między mieliznami. O zachodzie słońca rzuciliśmy kotwicę. Mariusz planował następnego dnia rano ruszyć w drogę, jednak było tutaj tak pięknie, że dał się namówić by zostać na cały kolejny dzień. Niewielka Isla Sur otoczona jest lazurowo-turkusową wodą, a jej białe plaże i namorzynowe gaje zamieszkują wyłącznie ptaki, dlatego nazwana została przez nas Ptasią Wyspą. Swoją bazę postojową mają tutaj wenezuelscy rybacy. Jednak poza małym szałasem, miejscem do piknikowania oraz rozsypującymi się ruinami niewielkiego domku nieopodal którego stoi samotnie mogiła, nie ma śladów człowieka. Jest to raj dla plażowiczów ceniących sobie ciszę, spokój, lazurową, ciepłą wodę i brak cywilizacji, jak również dla ornitologów. Na niewielkim obszarze spotkać można wiele gatunków ptaków, między innymi głuptaki, pelikany, fregaty i flamingi. Pomimo, iż jest to bezludna wyspa, to nie uniknęliśmy wizyty straży granicznej. Kontrolują oni przede wszystkim rybaków, sprawdzając czy nie kłusują. Nam jednak także złożyli krótką wizytę, wkraczając na pokład z naładowanym karabinem. Okazali się jednak bardzo mili i towarzyscy. Mówili, że ta broń nie jest przeznaczona dla takich pokojowo nastawionych żeglarzy jak my, tylko dla kłusowników i przemytników.

Kategorie:Ameryka Południowa, Atlantyk, Karaiby, Morza i Oceany, Nurkowanie, Trinidad i Tobago, Wenezuela

2 komentarze

  1. chyba się rypnęłaś z miesiącami Hanuś, napisałaś że wyruszyliście 29 listopada, a dziś jest dopiero 14 listopada, czajka redaktor czuwa:)

  2. to wahoo jest naprawdę hoo hoo ! 🙂

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d