W drodze do San Diego


W poniedziałek 8 października 2012 roku o godzinie 1830 czasu łódkowego (UTC-8) po 156 godzinach w morzu zacumowaliśmy do kei w San Diego. Od Vancouver przepłynęliśmy 1346 mil morskich.
Pogodę mieliśmy zmienną. Po przeczekaniu sztormu w zatoce należącej do Kanadyjskiej Marynarki Wojennej mieliśmy dzień bezwietrzny, za to z olbrzymim zafalowaniem, które nie chciało ustąpić. Taki to urok Pacyfiku. Po dobie jazdy na silniku znowu nam powiało z siłą 7 – 8 B. Na nieszczęście odmówił współpracy z nami autopilot. „Czesiu“, który jest najdzielniejszym członkiem stałej załogi, poprosił w końcu o wymianę komutatora (a może nawet chce odejść na zasłużony odpoczynek). Skomplikowało to znacząco nasze życie podczas tego rejsu. Przy czteroosobowej załodze Mariusz wprowadził 3 godzinne wachty, przy czym osoba schodząca miała być do pomocy i podmiany przy sterze. Oznaczało to w praktyce dwie długie, sześciogodzinne wachty w ciągu doby dla wszystkich. Ciężko było zająć się czymś innym niż żeglowanie – a mamy takie zaległości, chociażby w opracowaniu albumów z poprzednich rejsów.
Część czasu upłynęła nam na żegludze pod dzielną genuą, która pomimo, że osamotniona bez grota, świetnie sobie radziła. Przy bewietrznej pogodnie lub przy słabej bryzie wspieraliśmy się silnikiem. Przy San Francisco nie zabrakło słynnych w tych okolicach mgieł. Poza tym było słonecznie i z każdą przebytą milą czuło się cieplejsze powietrze. Temperatura wody także rosła wraz z malejącą szerokością geograficzną. Gdy w Vancouver termometr wskazywał około 10 stopni Celsjusza, to w San Diego woda ma już ponad 23 stopnie. Rozbierające ciepło przywitało nas dopiero kilkadziesąt mil za San Francisco. W sobotę w końcu można było pożegnać się w ciągu dnia z czapką i kalesonami. Gdy około godziny 1100 kładłam się na drzemkę, Mariusz z Michałem siedzieli na wachcie w pełnym rynsztunku – w ciepłych polarach, spodniach i kaloszach. Gdy wstałam około 1400, zastałam ich w samych kąpielówkach. Nieźle zaskoczyl mnie ich widok. No i od tego momentu nastało na pokładzie lato. Jak to mówi Zefir: „ murzyn (czyli opalanie), palma (nieodzownie kojarzona z ciepłem), słońce, czyli pełen relaks.
Do atrakcji tego rejsu muszę dodać spotkanie ze stadem orek w Cieśnie Juan de Fuca. Było ich kilkadziesiąt. Patrząc na horyzont było widać z każdej strony po kilka tych stworzeń dostojnie poruszających sie po wodzie. Niektóre zainteresowały się Katharsis i przepływały bardzo blisko naszych burt. Jedna nawet dała nura pod kadłub. Ale to nie koniec miłych spotkań. Dwa dni z rzędu, już w okolicach San Francisco, towarzyszyły nam delfiny. Szalały wokół łódki prezentując swoje skoki. Trudno je było uchwycić w obiektywie, gdyż poruszały się bardzo szybko. Ze zwierzyńca najzabawniejsza była jednak pewna foka. Dryfowała frywolnie z dala od lądu i zupełnie nic nie robia sobie z naszej obecności. Przyzwyczaiłam się, że te urocze stworzenia, jak tylko zobaczą łódkę, to od razu znikają pod wodą, zostawiając jedynie ślad na wodzie. Ta była inna. Unosiła się na wodzie, poruszała płetwami, jakby do nas machała. Dała się Mariuszowi sfotografować z niewielkiej odległości.
Z kolei już przed samym San Diego rozbroiły nas lwy morskie, które całymi gromadami wylegiwały się na pławach podejsciowych do portu. Żaden znak nawigacyjny nie ustrzegł się przed ich odwiedzinami.
Odprawa celno-imigracyjna odbyła sie dość sprawnie. Przed wpłynięciem do zarezerwowanej wcześniej przez Mariusza mariny, zatrzymaliśmy sie przy specjalnej kei dla przybywających z zagranicy jachtów. Doszło do zabawnej sytuacji. Otóż wszystkie zagraniczne jachty otrzymują w USA tzw. „cruising permit“. Mając go trzeba meldować się u celników w każdym porcie. My mamy wykupiony „decall“ – coś w rodzaju podatku drogowego. Zwalnia on nas z jakiejkolwiek papierologii. Celnicy nie chcieli wierzyć, że to mamy i byli przekonani o jakiejś pomyłce. W końcu stwierdzili, że nawet oni po wielu latach pracy czegoś nowego doświadczyli i odstąpili od wystawiania nam pozwolenia.
Urzędnicy, którzy przyszli nas odprawić, byli niezwykle mili. Interesowali się naszym rejsem, a szczególnie amerykańskim portem na Aleutach. Mariusz pokazał im klip z Grenlandii i kilka zdjęć z Dutch Harbor. Zachwycali sie widokami, ale słonecznej Kaliforni nie chcieliby zamienić na te krajobrazy. My przez najbliższe dwa miesiące będzieli mieli okazję przekonać się, czy tu rzeczywiście jest tak cudownie, czy to tylko chwalenie swojego. Jedno jest pewne – ciepełko, nawet wieczorem, jest miłe. A to już zaczyna mnie przekonywać….
Wpływaliśmy do San Diego wraz z zachodzącym słońcem, więc za wiele na razie powiedzieć o okolicy nie mogę. Jest to duże miasto, z wieloma wieżowcami i ciągnącymi się po horyzont zabudowaniami, nad którym latają wojskowe odrzutowce (dwa widzieliśmy wpływając), a w porcie przy wejściu stoją łodzie podwodne. Na pewno są palmy – kilka juz widziałam. To na razie tyle (z tego co sama widziałam, bez wiedzy z przewodników, czy Internetu). Ale mam nadzieję, że uda mi się przez najbliższe tygodnie nieco więcej powiedzieć o tym miejscu.

Kategorie:Ameryka Północna, Morza i Oceany, Pacyfik, USA

2 komentarze

  1. Uwielbiam państwa zdjęcia i wpisy na blogu, pozdrawiam

  2. Zazywajcie ciepla! Po arktyce na pewno nie bedzie go za duzo 😉

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d