Tanna – pierwszy posmak i zapach Vanuatu


Po ponad dwumiesięcznym pobycie na Fidżi czas było ruszyć ku kolejnej krainie. Wydawać by się mogło, że kilka tygodni powinno wystarczyć, by dobrze poznać ten zakątek Pacyfiku. Ja jednak odczuwam niedosyt i mogłabym na Fidżi spędzić znacznie więcej czasu. Otwartość i przyjazne nastawienie tutejszej ludności do przybyszy tworzy niesamowitą atmosferę. Z jednej strony wymagane jest uzyskanie zgody na korzystanie z wody, powietrza i plaż, co wydawać by się mogło, że tworzy barierę. Jednak jest to miły rytuał, którego przejście pozwala czuć się niezwykle swobodnie w nowych i obcych dla nas miejscach. Na jakiś czas stajesz się mieszkańcem którejś z wiosek Fidżi. Życiu mieszkańców przybrzeżnych osad mogłam się przyjrzeć, jednak zupełnie nie wiem jak wygląda świat ludzi zamieszkujących wnętrze wysp. Jednak na wyprawy w interior nie było tym razem czasu.
Przed nami kolejny egzotyczny kraj – Vanuatu. Z Lautoki na Fidżi do Tanna – pierwszej wybranej przez Mariusza wyspy Vanuatu, dzielił nas dystans prawie 500 mil morskich, czyli około 3 doby płynięcia. Niż znad Nowej Zelandii, który przygnał zachodni wiatr, zgotował nam, a szczególnie nie zaprawionej w morskich bojach załodze, ciężki los. Pierwsza doba podwiatrowej żeglugi wywołała pomór i życie na łódce jakby zamarło. Blade oblicza opalonych buź wyrazem twarzy prosiły Neptuna o litość i zmianę warunków. Nie wszyscy na szczęście poddali się niemocy – Arciu dawał nam spore wsparcie. Druga doba przyniosła odkrętkę wiatru do południowego i powoli szpital na Katharsis można było zamykać. Kierunek wiatru się poprawił, ale niestety jego siła spadła tak bardzo, że zmuszeni byliśmy wspierać się silnikiem. Pomruki dieselgrota jednak nikomu nie przeszkadzały i trzeciego dnia wszyscy dobrze się czuli. Miło było patrzeć jak wracają humory, a miski i wiadra (z którymi co niektórzy się przez jakiś czas nie rozstawali) znikają gdzieś w schowkach.
Do południowo-wschodniego krańca Tanna dopłynęliśmy w nocy 18 lipca. W ciemnościach rysował się ląd, a nad nim kłęby dymu i żar aktywnego wulkanu Yasur. Próbowałam uchwycić ten widok, jednak na zdjęciu widać jedynie czerwoną łunę. O 0800 zakotwiczyliśmy po zachodniej stronie wyspy – przy miejscowości Lenakel, gdzie mogliśmy dopełnić formalności związanych z odprawą oraz wymienić pieniądze w banku. Sam pobyt w banku był już egzotyczną przygodą. Bankomatu na całej wyspie oczywiście nie ma, w banku (baraku) było strasznie tłoczno z uwagi na dzień targowy. Nie działał komputer, ale sympatyczna pracowniczka banku zdołała dodzwonić się do stolicy i ustalić kurs wymiany.
Wszystko udało nam się zorganizować bardzo sprawnie i bezproblemowo. Celnika przywieźliśmy na łódkę, gdzie w niespełna pół godziny uporaliśmy się z odprawą celną. A urzędnika imigracyjnego odwiedziliśmy na lądzie, gdzie przy okazji załatwiliśmy sprawy związane z kwarantanną. Sprowadziło się to jedynie do uiszczenia stosownej opłaty. W niespełna dwie godziny formalności mieliśmy za sobą.
Mieliśmy szczęście, gdyż do Lenakel dopłynęliśmy w piątek, który jest dniem targowym (drugim takim dniem jest poniedziałek). Cała wioska tętniła życiem. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi i słychać było dźwięki rozmów i muzyki. Było to dla mnie niezwykle miłe przywitanie, gdyż bardzo lubię odwiedzać lokalne targowiska, a tu zaraz po dopłynięciu pontonem na ląd odsłonił się przede mną właśnie taki ryneczek! Pomimo, że mieliśmy jeszcze warzywa i owoce z Fidżi nie mogłam się oprzeć pokusie odwiedzenia tego miejsca i wydania tam pierwszych (świeżo wymienionych w banku) Vatu. Mieszkańcy Tanna zachowywali większą rezerwę w stosunku do nas niż Fidżijczycy, którzy zwyczajowo uśmiechają się i pozdrawiają napotkanych przybyszy. Nie czuliśmy się na szczęście obco.
W Lenakel nie zostawaliśmy długo, gdyż nie jest to bezpieczne kotwicowisko. Już w południe podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy na wschodnie wybrzeże do odległej o ponad 20 mil zatoki w Port Resolution.
Z przewodników wiedzieliśmy, że znajduje się tam klub żeglarski założony przez jednego z mieszkańców wioski, gdzie można zorganizować wyprawę na wulkan Yasur. Yasur jest aktywnym wulkanem, do którego dostęp jest stosunkowo prosty. Ponoć jest to najłatwiej dostępny wulkan na świecie. Można samochodem dojechać prawie nad sam krater, by zajrzeć do jego wnętrza. Bardzo chcieliśmy tam pojechać, dlatego zaraz po rzuceniu kotwicy późnym popołudniem pojechaliśmy do wioski na rekonesans.
Pierwsze kroki po lądzie, a ja już byłam onieśmielona pięknem przyrody otaczającej zatokę. Jej bujność i soczystość podkreślona przez popołudniowe światło wprost upajała. Ale nie czas było podziwiać zieleń, tylko ruszać na poszukiwania Stanleya – założyciela Port Resolution Yacht Club. Najpierw natknęliśmy się na spore zabudowania jakby opustoszałe. Jak się później okazało była to szkoła. Podążając w głąb lądu drogą w dżungli dotarliśmy do pierwszych domostw. Ależ to był zaskakujący widok…. Na Fidżi zawsze w wiosce było jedno bure wybudowane w tradycyjny sposób z liści palmowych, ale głównie dominowała blacha falista. A w Yakuveran, wiosce przy Port Resolution, domy ponad 500 mieszkańców powstały z naturalnych surowców pozyskanych z dżungli. Przed wejściem do wioski zwróciliśmy uwagę na dwie rzeźby z pni palmowych – postać mężczyzny i kobiety. Tuż za nimi dostrzegliśmy pierwsze chatki, a przed nimi umorusane dzieciaki z rozkosznymi blond lokami. Przywitaliśmy się i już za chwilę podeszła do nas chuda kobieta z ogromnym, szczerym uśmiechem na twarzy. Była to Miriam – siostra Stanleya. Zaprowadziła nas do jacht klubu, skąd jej brat właśnie wyjeżdżał z turystami na wulkan. Mariusz szybko dogadał się z siedzącym na pace Stanleyem, że następnego dnia zabiorą naszą ekipę.
Miriam poświęciła nam sporo czasu tego popołudnia. Oprowadziła nas najpierw po klubie żeglarskim, gdzie poza miejscem przystosowanym na bar znajduje się kilka domków do wynajęcia. Są to niewielkie bungalowy zbudowane z liści palmowych, ale dające schronienie dla przyjezdnych. Najbardziej podobały mi się te położone na skarpie z widokiem na Port Resolution i góry wśród których dymi Yasur. Mariusz zrobił mi w tym miejscu pamiątkowe zdjęcie z Miriam. Następnie obeszliśmy całą osadę, która niezwykle tętniła życiem. Na dużym placu w centrum wioski cała zgraja chłopców biegała na bosaka za piłką, którym przyglądały się grupki innych dzieciaków. Przed domami przesiadywały kobiety z niemowlakami, którym towarzyszyli mężczyźni. Wszyscy nas mile witali, jednak zachowując pewien dystans. Nawet dzieciaki, które na Fidżi od razu do nas podbiegały, tutaj przyglądały nam się bardziej zza spódnic mam.
Mieszkańcy Yakuveran niezwykle dbają o porządek w swojej wiosce. Każda ścieżka jest dokładnie zagrabiona, a wzdłuż dróg nasadzone są ozdobne rośliny, tworząc kolorowe korytarze. Jedną z takich dróg doszliśmy do plaży po drugiej stronie cypla od strony Pacyfiku. Złote piaski ciągnęły się wzdłuż lazurowej wody, gdzie rozbijały się serferskie fale. Miejsce było tak urokliwe, że postanowiliśmy spędzić tam z całą ekipą dzień przed wyprawą na wulkan. Umówiliśmy się na lunch w restauracji na plaży. Okazało się, że w wiosce są aż trzy lokale prowadzone przez mieszkanki, w których można spożyć posiłek lub herbatkę z ciastem po wcześniejszym umówieniu się. Miriam zabrała nas także do domu swojej siostry Noami, która piekła racuchy chlebowe. Cały worek tych smakołyków kupiliśmy od niej, by zabrać ze sobą na Katharsis na wieczorną przekąskę.
Następnego dnia była pełna mobilizacja wśród załogi, gdyż już o 0900 chcieliśmy być na plaży, by nacieszyć się kąpielami oraz słońcem i zdążyć zjeść umówiony lunch przed wyprawą na wulkan, która ruszała o 1600. Szaleństwa w lazurowych falach wszystkim bardzo się podobały, a dzieciaki ciężko było wyciągnąć z wody. Nasza uczta na plaży pozwoliła nam poznać lokalne specjały. Na stole zagościł maniok, dalo, cassava, słodkie ziemniaki, zielona papaja, tutejsza fasolka polana mlekiem kokosowym oraz ryż i kurczak w sosie – bardzo smacznym, jednak nie jestem w stanie go nazwać. Niezwykle podobał nam się sposób serwowania. Jedliśmy z talerzy wyplecionych z liści palmowych ozdobionych kwiatami. Dziewczynki chciały zabrać ze sobą zastawę. Suzanne nie dość, że dała im gotowe talerze, to jeszcze przyniosła nowy liść palmowy i nauczyła dziewczyny zaplatać rozmaite rzeczy. Po miłym dniu na plaży przygotowaliśmy się na wyprawę na wulkan i o 1600 stawiliśmy się wyposażeni w latarki i ciepłe bluzy w jacht klubie. Na pokładzie Katharsis zostali Tomek z Lucyną i Antkiem. Stanley zapewniał, że wspinaczka na wulkan jest łatwym spacerkiem, jednak mój tatko nie chciał podejmować wyzwania i wolał zostać z trzyletnim wnukiem na jachcie. Mama także zrezygnowała, by dotrzymać chłopakom towarzystwa. Jula, Zosia i Olka podekscytowane były już samą jazdą na wulkan, gdyż wszyscy siedzieliśmy na pace terenowego samochodu i mknęliśmy przez dżunglę. Dla nas wszystkich była to duża frajda. Towarzyszyła nam Miriam, której uśmiech nie znikał z twarzy.
Po dojechaniu na miejsce ukazał nam się iście marsowy krajobraz. Skończyły się zielone widoki i dookoła wszystko było pokryte szarym pyłem. Ze szczytu góry, na którą mieliśmy się wspinać buchały kłęby dymu. Trochę to było przerażające, jednak chęć zajrzenia do krateru wulkanu była silniejsza od strachu i wszyscy zaczęliśmy się wspinać pod górę. Mieliśmy sporego pecha, gdyż pogoda tego dnia była odmienna niż zazwyczaj. Przeważają tu wiatry wschodnie i południowo-wschodnie. Krawędź krateru, na którą można się dostać znajduje się po wschodniej stronie, więc wszystkie pyły wydobywające się z wulkanu zazwyczaj oddalają się od widowni. Tym razem wiał zachodni wiatr i wszystko co Yasur wypluwał tego dnia leciało prosto na nas. Już wspinaczka na krawędź była wyczerpująca. Gazy unoszące się w powietrzu oraz pył wulkaniczny niemiłosiernie paliły w płuca i oczy. Twarze próbowaliśmy przysłaniać chustkami, a oczy okularami przeciwsłonecznymi pomimo, że było już późne popołudnie. 6-minutowy spacerek, o którym wspominał Stanley okazał się wyczerpującą wspinaczką. Jednak po dojściu na krawędź nasz trud od razu wynagrodził oszałamiający widok. We wnętrzu szarej przepaści gotował się diabelski wywar… Czerwona masa bulgotała niczym w ogromnym kotle, wyrzucając co chwilę w powietrze ogniste jęzory. Oczy i płuca paliły potwornie, jednak nie można się było oderwać od tego widowiska. Cały efekt potęgowały odgłosy wydawane przez wulkan – groźne pomruki i dudnienie oraz drżąca pod nami ziemia. Fenomenalne przeżycie!!!!
Wracając w nocy przez dżunglę wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani. Dziewczynki mówiły, że to jedno z najlepszych rzeczy jakie dotąd przeżyły. Myślę, że i dorośli się pod tym podpisują – ja na pewno!
Po powrocie na łódkę okazało się, że cali jesteśmy oblepieni wulkanicznym pyłem. Mycie tego pod prysznicem groziłoby zapchaniem wszystkich rur i zużyciem całego zapasu wody. Zarządziliśmy obowiązkową kąpiel w morzu. Szorowanie przy blasku księżyca i odgłosach buchającego tuż za wzgórzami wulkanu Yasur było uzupełnieniem dnia pełnego emocji i wrażeń. Śmiechom, opowieściom i komentarzom nie było końca…
Na drugi dzień okazało się, że nie tylko my byliśmy umorusani. Katharsis cała pokryta była czarnym pyłem.
Nie mieliśmy innej opcji, jak najszybciej uciekać z tego fascynującego miejsca. Przed wypłynięciem skorzystaliśmy jeszcze z kąpieli w gorących źródłach bijących ze ścian zatoki. Woda wypływająca była bliska wrzenia, bulgotała i mieszając się z falami morskimi tworzyła na przemian wrażenie fajnego jacuzzi i parzącego kotła. Mieliśmy sporo uciechy, a dodatkową frajdą był dla nas czerwony koral, którego podziwialiśmy pływając z maską. W normalnych warunkach występuje na dużych głębokościach, a tu był tuż pod powierzchnią wody. Vanuatu przywitało nas godnie, tak jak Mariusz obiecywał.

Kategorie:Morza i Oceany, Oceania, Pacyfik, Vanuatu

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d