Pożegnanie z Fidżi na wyspach Yasawa i Mamanuca


Mariusz:

Trasa z Savusavu na Yasawa zapowiadała się na ciekawą z nawigacyjnego punktu widzenia. Pogodę mieliśmy sprzyjającą, wiała umiarkowana bryza od rufy. Pierwszą atrakcją miało być przejście przez Nosomosomo Passage, wąski i długi na 1,5 mili przesmyk w rafie. Słońce zbliżało się do horyzontu, co nie pomaga w wypatrywaniu niebezpieczeństw. Przesmyk znaleźliśmy dokładnie w miejscu, w którym powinien być. Tym razem nie było dużej rozbieżności pomiędzy naniesieniami na mapie a rzeczywistością. Mieliśmy wystarczająco dużo światła, by pokonać go bez problemów, skracając w ten sposób drogę o około 30 mil.
Trasy nie dało się tak zaplanować, by całkowicie uniknąć bliskości rafy. Dwukrotnie musieliśmy jeszcze przejść przez rafę, jednak krótkie przesmyki miały być szerokie na około pół mili. Dla pewności sprawdziłem, czy namiary ze zdjęć satelitarnych z Google Erth zgadzają się z tymi na naszych mapach i czy na całej trasie nie ma jakiejś rafy, czy skały, której nie ma na mapach. Rozjazdów nie było i bez przygód dopłynęliśmy do wysp Yasawa. Na miejscu musieliśmy bardzo zwolnić, by samo wejście do Blue Lagoon zrobić po wschdzie słońca. Nie jest ono zbyt skomplikowane, ale ponownie na naszych Raymarinowskich mapach Navionicsa spotkała nas niespodzianka i Kubo Pass, którym planowaliśmy wejść do laguny, w ogóle nie istniał.
Grupa wysp Yasawa leży kilkadziesiąt mil na północny zachód od największej wyspy Fidżi – Viti Levu. Blue Lagoon jest miejscem położonym między czterema wyspami. Jest doskonale osłonięte od zafalowania, niezależnie od tego, skąd wieje wiatr. Do tego białe plaże, palmy i lazurowa woda powodują, że jest to pocztówkowe miejsce, dosyć często odwiedzane przez wycieczkowe stateczki. Na nasze szczęście tego dnia żaden statek z turystami nie przypłynął. Cała plaża na wyspie Nanuya Sewa należała do nas. Musieliśmy jeszcze tylko odwiedzić właścicielkę wyspy, złożyć jej hołd wraz z przekazaniem tradycyjnie wiązki korzeni kava i mogliśmy do woli nacieszyć się piaskiem i krystalicznie czystą wodą. Dzionek minął bardzo leniwie.
Na popołudnie umówiliśmy się na herbatę i ciasto w słynnym Va’s Tea House (zdjęcie tej niewykwintnej herbaciarni znajduje się w przewodnikach Lonely Planet). Przy okazji konsumpcji domowych wypieków otrzymaliśmy stertę pomarańczy. O mało nie przypłaciłem tego urazem. Syn właścicielki z dużą zręcznością zrywał kolejne owoce i rzucał mi jeden po drugim. Nigdy nie ćwiczyłem gry w baseball, niemniej jakoś udawało mi się łapać te twarde kule. W pewnym momencie zabrakło mi rąk i kolejną pomarańcz przyjąłem gałką oczną. Skończyło się na bólu, oko nie wypłynęło.
Podczas mojego pobytu na Fidżi Jedyneczką w 2005 roku spędziliśmy trzy tygodnie wśród wysp Yasawa i Mamanuca. Tym razem te wyspy zostawiłem na koniec naszego rejsu i musiałem zrezygnować z odwiedzenia kolejnych zatok i wiosek. Plaże na Yasawa są bajeczne, nurkowanie wśród miękkich korali Mamanuca jedyne w swoim rodzaju, ale myślę, że odwiedzenie wschodnich rejonów Fidżi zrekompensowało odpuszczenie sobie wysp na zachodzie tego kraju. Na miejsce oglądania finałów mistrzostw świata w Brazylii wybrałem Musket Cove Yacht Club. Jest to niewielka marina położona między najlepiej osłoniętymi wyspami z grupy Mamanuca – Malolo i Malolo Lailai. Chcąc zobaczyć oba mecze musieliśmy popłynąć tam bezpośrednio z Blue Lagoon. Wiatr nam nie pomagał – po prostu nie było. Musieliśmy wesprzeć się silnikiem. Zdążyliśmy dopłynąć na godzinę przed zachodem słońca i rzucić kotwicę miedzy trzema wysepkami rafy. Na boję przygotowaną do cumowania przez Musket Yacht Club Katharsis była za duża.
Złapaliśmy tak dobry sygnał telewizyjny, że nie musieliśmy korzystać z hotelowego telewizora, co i tak nie byłoby łatwe z uwagi na wczesną godzinę. Finał odbywał się o 0700 lokalnego czasu w poniedziałek. Niedziela upłynęła nam na beztroskiej zabawie na plaży, wycieczce na łachę piachu, która odsłoniła się podczas odpływu oraz na kilku kursach pontonem po paliwo.
W głowie miałem już płynięcie na Vanuatu. 23 lipca z Port Villa wylatuje do kraju Dorcia z Arciem i Zosią. Nie mogliśmy przedłużać w nieskończoność naszego pobytu na Fidżi. W poniedziałek podpłynęliśmy jeszcze do Port Denerau, gdzie w otoczeniu mariny pobudowano miasteczko ze sklepami i restauracjami. Podczas mego pobytu 9 lat temu nie było tu nic poza szczurami i karaluchami. Uzupełniliśmy zapasy wina i byliśmy w ten sposób gotowi do kolejnego etapu podróży.
We wtorek 15 lipca sprawnie odprawiliśmy się z Hanią w Lautoce. Mogliśmy, a w zasadzie musieliśmy wypływać. Tym razem mogę mówić o pechu. Przez całe dwa miesiące pobytu na Fidżi byliśmy pod wpływem słabszego lub silniejszego pasatu wiejącego od SE do NE. Czasami wiał wiatr południowy. A tu nagle wyż został rozcięty na dwa mniejsze i pomiędzy nie wdarł się niż z nad Nowej Zelandii. Zapowiadała się więc jazda pod silny wiatr (a obiecałem wszystkim, że podwiatrowego pływania już nie będzie). Nie było innego wyjścia, jak sprawdzić przystosowanie się naszych załogantów do niełatwych warunków oceanicznej żeglugi.

Kategorie:Fidżi, Oceania

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d