Pierwsze 1000 mil za nami


Mariusz:

Wiatr zaczął tężeć, powodując budowanie się coraz większych fal z każdą godziną w dniu Wigilii świąt Bożego Narodzenia. Obciążona Katharsis II zaczęła majestatyczny taniec: góra, dół, góra, dół. Przeciążenia były coraz większe, co groziło wywołaniem u części załogi choroby morskiej. W mniejszym lub większym stopniu dotyka ona każdego na morzu. Stosuje się najprzeróżniejsze metody, by jej uniknąć, ale żadna nie jest uniwersalną. Przebywanie pod pokładem tylko pogłębia stan osłabienia.
Podzieliliśmy się opłatkiem w kokpicie na zewnątrz, by móc później w komplecie zasiąść do kolacji. Był to wzruszający moment. Targani byliśmy mieszanymi uczuciami: entuzjazm z powodu rozpoczęcia wyprawy mieszał się z tęsknotą za najbliższymi i obawami związanymi z trudami czekającej nas wyprawy. Na pokładzie Katharsis II stajemy się po raz kolejny jedną rodziną, gotową wspierać się nawzajem w trudnych chwilach, ciężko pracować, ale i radować się, gdy tylko nadarzy się okazja.
Wigilia odbyła się zgodnie z tradycją. Był opłatek, kolędy, dwanaście potraw i nawet Święty Mikołaj pamiętał o nas. Świętowanie nie trwało jednak zbyt długo. Nadchodzący sztorm wymusił na nas szybkie tempo spożywania kolacji i powrót do trybu roboczego
Płyniemy w systemie czterech dwuosobowych wacht 3-godzinnych, z wachtą schodzącą będącą w trybie czuwania tak, by w każdej chwili móc wyskoczyć na pokład i wspomóc działania ekipy pracującej na zewnątrz. Noc z niedzieli na poniedziałek dała nam popalić. Zredukowaliśmy się do 3-go refu na grocie, a z przodu powiewał mały zredukowany sztaksel. Mimo tego i tak przepłynęliśmy 200 mil morskich w ciągu 24 godzin. Płynęliśmy w półwietrze i fale co jakiś czas wlewały się z impetem na pokład. Jedna z nich miała taką siłę, że wyrwała nam szpryc budę (owiewkę). Na szczęście przelatujący metalowy stelaż nikogo nie staranował. Woda wypełniając kokpit po jego brzegi, wlała się przez otwór wentylacyjny do kabiny na lewej burcie. Szczególnie ucierpiała koja Zefira. Przed zalaniem mesy (salonu) uchroniła nas druga (mała) szpryc buda, którą zainstalowaliśmy przed regatami Sydney – Hobart.
Od czasu wyprawy na Morze Rossa usiłujemy znaleźć przyczynę przecieków w kapitańskiej kajucie. Jest to jedyne pomieszczenie na jachcie, które nie jest szczelne. Kilka sztormowych godzin ponownie potwierdziło, że wszystkie prace polegające na uszczelnieniu wszystkiego co się da, niewiele dały. Woda lała się ciurkiem po tylnej ścianie zalewając koję. Perspektywa mokrego na wskroś materaca przez kilka najbliższych miesięcy jest mało zachęcająca. Ewakuowaliśmy się z materacami do salonu i po raz kolejny rozebraliśmy kabinę szukając źródła przecieku. Udało nam się znaleźć mikro otwór, z którego tryska woda pod dużym ciśnieniem. Wydaje się, że w końcu mamy tą uciążliwą sytuację pod kontrolą.
Po południu szpryc buda wróciła na swoje miejsce. Bez ochrony przed mroźnym wiatrem trudno było by funkcjonować. Zabezpieczyliśmy również ciężko pracujący dodatkowy elastyczny zbiornik awaryjny na dziobie przed groźbą uszkodzenia przez przelewające się fale. Czekamy na kolejny sztorm, by sprawdzić skuteczność naszych patentów.
Pierwsze dni dały się we znaki Irkowi, Magdzie, Piotrkowi i Wojtkowi. Mimo zmęczenia chorobą morską dzielnie uczestniczyli we wszystkich wachtach i obowiązkach. Najtrudniej przychodziło im przyjmowanie posiłków. Choroba morska na szczęście nie trwa wiecznie i gdy we wtorek na stole pojawiła się krwista pieczeń wołowa, wszystkim nagle wrócił apetyt. Reszta załogi też swoje odcierpiała. Jeszcze w Kapsztadzie rozchorował się Tomek i Robert. Ja osłabienie poczułem w poniedziałek, Hania we wtorek a Michał w środę. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak nafaszerować się antybiotykami. Dzisiaj w piątkowy wieczór 29 grudnia mogę powiedzieć, że najgorsze już za nami.
Mile upływają szybko. Poza nieszczęsnym pierwszym bezwietrznym dniem przepływamy w granicach 200 mil dziennie. Mniejszy dystans zaliczyliśmy jeszcze we wtorek, kiedy wiatr zelżał po sztormowym poniedziałku, a my dodatkowo zmagaliśmy się z silnym przeciwnym 3 węzłowym prądem. W ten sposób żegnał nas słynny Agulhas, wytwarzając zawirowania kilkaset mil od lądu.
Staram się nie cisnąć jachtu do granic jego możliwości. Ta wyprawa to nie to samo, co krótkodystansowe regaty. Jesteśmy mocno obciążeni i przed nami jeszcze szmat drogi do przebycia po bardzo zdradliwych wodach. Jest coraz chłodniej. Trudno wytrzymać na zewnątrz bez czterech warstw pod sztormiakiem. Na szczęście pod pokładem można się ogrzać, przyjąć gorące płyny i pyszny obiad wyczarowany codziennie przez kolejną wachtę. Nastroje wśród załogi są fantastyczne. Oby tak do końca.
Jest piątek 29 grudnia 2017 roku godzina 2200 czasu łódkowego (UTC+2). Nasza pozycja 48st.25S, 032st.21E, kurs 140, wiatr W 30 węzłów, prędkość 8 węzłów, grot 3.ref i sztaksel.

Kategorie:Antarctic Circle 60S, Morza i Oceany, Ocean PołudniowyTagi:, , , ,

6 komentarzy

  1. Trzymamy za Was kciuki i bacznie obserwujemy😉
    Trzymajcie sie ciepło

  2. Jedno jest pewne, że się nie nudzicie. Zdjęcia i wpisy są po prostu super.
    Buziaczki i serdeczne pozdrowienia od nas wszystkich. Życzenia pomyślnych wiatrów i samych pięknych słonecznych dni w czasie rejsu przesyłają Wam żeglarze z Toronto.

    • Dziękujemy! Oj nie nudzimy się, a teraz jak pojawił się lód, to już czujność pełna na cztery pary oczu na wachcie.
      Pozdrawiamy serdecznie Żeglarzy z Toronto! Ps. przez parę dni mieliśmy problemy z Internetem, ale na szczęście Sailor już działa w pełni.

  3. „Pierwsze koty za płoty” Wiadomo , że będzie szorstko ale w załodze jest MOC więc dacie radę . Pozdrawiam przedsylwestrowo , Krzychu.

Leave a Reply to Krzychu WożniakCancel reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading