zaczarowana Fatu Hiva (07.08)


no i znowu deszcz… ale skoro lokalna ludność zupełnie nic sobie z tego nie robi, to i my postanowiliśmy nie zwracać na to uwagi (na te hektolitry lejące się z nieba…), wyposażeni w sztormiaki ruszyliśmy na eksplorację okolicy; jako że teren tu jest mocno górzysty (takie skondensowane Rysy… nieco niższe, ale bardzo, bardzo strome), na takiej małej wyspie – 80 km2, najwyższe wzniesienie ma 960 m.n.p.m.; warto było zaryzykować zmierzenie się z pogodą– aura chyba doceniła nasz wyczyn i po 30 minutach marszu w deszczu cudnie się rozpogodziło, świeciło słońce, a jak wdrapaliśmy się na jakieś 700 m.n.p.m. to dane nam było podziwiać niesamowite widoki zlane słońcem (a nie jak zazwyczaj tutaj spowite we mgle i rzęsistm deszczu); genialny spacer, chociaż taka wspinaczka dała nam się nieco we znaki (dokładniej w nogi); po drodze nazbieraliśmy trochę owoców (nazwizjmy rzeczy po imieniu… spachtowalismy z przydrożnych drzew – płotu nikt nie forsował, żeby nie było!!!)
wracając, już przy zatoce, zagadała nas mieszkanka wioski, czy nie chcemy może jakiś pamiątek; do tej pory nie udało się tu nic takiego namierzyć… nie ma tu żadnych sklepów… nawet spożywczego, nie mówiąc o straganie z pamiątkami, czy galerii z rękodziełem… no więc ochoczo ruszyliśmy za nią (niosącą na rękach uroczo umorusaną dziewczynkę); jak się okazało trafiliśmy do domu słynnego, markezjańskiego rzeźbiarza, o którym czytaliśmy w przewodnikach; Mariusz kupił piękną, rzeźbioną w drzewie różanym, misę na owoce, a Tomek – tiki (posążek typowy dla tego regionu), a mi trafił się cudny naszyjnik (baba!!!!); dostaliśmy też w ramach gratisu wielką kiść bananów (mini drzewko) i zaproszenie na wieczór na lokalną uroczystość we wiosce;
ok. 7 wieczorem stawiliśmy się koło kościoła (miejsce spotkań tutejszej społeczności) – kiedyś, czyli zanim pojawili się chrześcijańscy misjonarze, miejsce takie stanowiła marea – plac z ołtarzem i wymurowanym placem, teraz również plac – tyle, że z jednej strony stoi kościół, a z drugiej świetlica; powoli zaczęli schodzić się mieszkańcy wioski – niektórzy ustrojeni rytualnami wiankami i szatami; zaczęły brzęczęć gitary, dudnieć (dudnieć, dudnieć – subwoofer, to pikuś) bębny – impreza ruszyła, a my mieliśmy niepowtarzalną okazję uczestniczenia w tak naturalnym przedstawieniu – uroczystości zorganizowanej dla samych mieszkańców, a nie w jakiejś farsie przygotowanej dla gości hotelowych (w luksusowych hotelach na Polinezji organizuje się pokazy tańców i śpiewów), to było ich święto, gdzie śpiewali, tańczyli, bawili się, radowali, przeżywali…
cała impreza miała odbyć się na placu przykościelnym, ale znowu zaczęło lać i wszyscy (w miarę możliwości oczywiście) przenieśli się do świetlicy; warto jeszcze dodać, że w tej imprezie udział biorą całe pokolenia – od malutkich dzieciaczków po seniorów (a seniorki też nieźle tańcują – czyli genialnie wywijają biodrami); występy (tańce i śpiewy) przedstawiane są przez przez poszczególne rodziny z klanu (czyli wioski);

Kategorie:Oceania, Polinezja Francuska - Markizy

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: