Fatu Hiva piękna, ale tak to już jest z tym żeglowaniem, że nigdzie na dłużej się kotwicy nie zarzuca, tylko ciągle gdzieś żeglarzy gna – zobaczyć, poznać nowe;
noc przed planowanym wypłynięciem nie należała do najspokojniejszych; wieczorem, wracając z uroczystości we wiosce zorientowaliśmy się, że mooring na którym stoimy już za bardzo nas nie trzyma i ciągniemy go masą naszej łódeczki z każdym silniejszym podmuchem wiatru! szybka akcja-mobilizacja, zostawienie nieszczęsnego mooringu i próba rzucenia kotwicy – próba, pierwsza nieudana, ale za drugi razem wydawało się, że nasze słodkie żelastwo nas trzyma; jednak gdzieś pod skórą siedział niepokój, gdyż podłoże w tej zatoce nie sprzyja staniu kotwicy, która ślizga się po dnie, a wiatr huczy nad zatoką (do 37 węzłów – w porywach oczywiście); każdy głośniejszy świst wiatru w nocy zrywał nas na równe nogi – czujność nie poszła na marne – o 0620 coś niepokojąco zahałasowało, a o 0700 ponownie przeprowadziliśmy akcję kotwica; trzeba było jeszcze raz rzucić kotwicę, którą zerwał jeden z mocniejszych podmuchów i niebezpiecznie zbliżyliśmy się do stojącego w zatoce francuskiegi jachtu; po takich emocjach nikt z nas już nie myślał o porannej drzemce – zjedliśmy śniadanko, Tomek wyskoczył na chwilę na ląd na spotkanie z Tymem (odkładane od piątku); na szczęście obyło się bez brawurowych akcji „drwal“ i ścinania wielkich drzew oraz ubijania biednych koźlątek; Tomcio przywiózł kawałek drzewa żelaznego – jest naprawdę ciężkie i twarde – siekierką by się go nie urąbało! oraz pięnką misę z drzewa różanego jako podarunek dla kapitana; tym miłym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt na Fatu Hiva i ruszyliśmy w drogę na Hiva Oa, skąd Tomek rozpoczynał swoją podróż do naszego pięknego kraju – tym razem przemierzając przestworza nieba; uwaga, uwaga! samolotem z… Hiva Oa na Thaiti, dalej do Auckland w Nowej Zelandi, potem krótka wizyta w Singapurze, z europejskich miast planuje Tomek zaliczyć Wiedeń, a potem już Warszawa i Gdańsk…. po pięciu dniach latania… tak urozmaiconą podróż można, a nawet trzeba, sobie zafundować z Polinezji do Europy jak się nie ma wizy amerykańskiej, no bo z wizą było by banalnie…. Los Angeles, a potem już tylko Europa;
pogoda była żeglarska (nasza ulubiona) – silny wiatr i słońce, więc płynęło się bajecznie; po drodze towarzyszyło nam stado delfinów, co wywołuje u mie zawsze dziką, wręcz niepohamowaną radość – biegam po pokładzie, krzyczę z radości, macham do nich i nawołuję te piękne zwierzaki z nadzieją, że mnie usłyszą… wiem, wiem, blondynka ☺, nie mamy pewności co to były za delfiny, ale inne niż dotąd widzieliśmy – duże z okrągłymi mordkami – bez charakterystycznych dzióbków, przypominły bardziej orki niż delfiny; po małym śledztwie w niezawoznym Internecie, Mariusz przypuszcza, że to były biało-brzuszkowe, pacyficzne delfinki;
- Mariusz za sterem, a w tle Fatu Hiva
- ostatni rzut oka na tą zaczarowaną wyspę
- mkniemy na Hiva Oa
- delfiny przed dziobem Katharsis
- skok na tle Tahuata koło Hiva Oa
- jest, jest delfin
- mała wysepka Anakee przed Hiva Oa
- Zatoka Tahauku przy Hiva Oa, gdzie się zatrzymaliśmy
- klarowanie żagli
Leave a Reply