Autobusem na południe Belize


Gdy rzucamy kotwicę, zawsze mam ochotę poznać to Nowe lub sprawdzić co słychać w odwiedzanych już kiedyś kątach. Obie sytuacje są równie ekscytujące. Nie ma mowy o znudzeniu się poznawaniem. Zawsze coś mnie zaskakuje, cieszy i daje nowe doznania.
Gdy zatrzymujemy się na kilka chwil, to można tylko „liznąć“, poczuć zapach i zapisać w pamięci parę drobiazgów, które będą się z tym postojem kojarzyły.
Gdy zakotwiczymy na dłużej staram się poczuć klimat danego miejsca, przyjrzeć się ludziom, którzy tam mieszkają, bo to przecież oni tworzą rzeczywistość w danym zakątku ziemi. Czasem nawet na niewielkim wycinku naszego globu, często bardzo podobnym ze względu na klimat, ukształtowanie terenu, krajobraz, możemy odnaleźć różne światy. Takim miejscem z pewnością są Karaiby. Wiele wysp, wydawałoby się, że podobnych – rajskie krajobrazy, lazurowa woda i słońce na niebie, jednak bardzo się między sobą różnią. Jedne są bardziej europejskie, cywilizowane, zawładnięte przez globalizację, inne wciąż jakby dzikie i naturalne. Każda ma swój urok i z pewnością nie da się ich wrzucić do jednego worka podpisanego „Karaiby“.
Jukatan znowu dał duże urozmaicenie, a Belize szczególnie. I tą różnorodność dają właśnie ludzie. Społeczeństwo tworzy tutaj aż trzynaście różnych grup etnicznych. Najliczniejszą są metysi, którzy wraz z kreolami stanowią ¾ społeczeńśtwa. Co dziesiąty mieszkaniec Belize jest potomnkiem Majów, a co 12 Garifuna (potomek Karibów, Arawaków i afrykańskich niewolników sprowadzonych do pracy na plantacjach). Swój dom znaleźli tu także Marmonowie (4%). No i jak chyba wszędzie na świecie spotkać można także Chińczyków, którzy opanowali handel. Ciężko trafić do sklepu ogólnospożywczego, nazwijmy go marketem, którego nie prowadziłby Chińćzyk (no chyba, że jest to wioska Majów, głęboko na południu Belize). Mnie najbardziej zainteresowali rdzenni mieszkańcy Ameryki Środkowej – Indianie Yucatec, Mopan i Kekchi. Kultura Majów, ich tysiącletnie miasta oraz jaskinie, będące miejscem obrzędów niezwykle pobudzają moją wyobraźnię. Od razu nasuwają mi się refleksje na temat człowieka – co stworzył, w jakim celu, do czego jest zdolny… W tej podróży, podczas pobytu w Belize, zależało mi nie tylko na poznaniu atmostery miejsca, ale także, a może nawet przede wszystkim, na zrozumieniu i poznaniu historii Majów. Podobne pragnienia ogarniały mnie podczas pobytu na Wyspie Wielkanocnej. Te cywilizacje tak bardzo fascynują.
Moja mała wyprawa na południe Belize, to próba skonfrontowania historii i współczesności. Z jednej strony ruiny starych miast, a z drugiej obecnie żyjący Majowie – w swoich wioskach z domami z dachami pokrytymi liśćmi palmowymi, kulturą, tradycjami i poczuciem odrębności.
Moim punktem wypadowym była Placencia, skąd taksówką wodną dostałam się na drugą stronę laguny do Independence. Tam złapałam autobus do Punta Gorda. Jednak nie odrazu tam pojechałam. Wysiadłam na szosie koło drogowskazu do Nim Lu Punit. Najpierw mój wzrok przykuły domy, jakby wyjęte ze skansenu. Jednak nie było to żadne muzeum, tylko najprawdziwsza wioska, w której mieszkają Majowie. Przywitała mnie na wpół rozebrana Indianka, która robiła poranną toaletę w źródle pod rozłożystym drzewem. Muszę przyznać, że byłam oszołomiona, gdyż dopiero co przyjechałam z Placencii (niecałe dwie godziny drogi), gdzie jest mnóstwo turystów, hoteli, bary na plaży, sklepy z pamiątkami, WiFI, etc., a tu taki folklor. Po prawie kilometrowej wędrówce pod górę dotarłam do ruin miasta Nim Li Punit. Początkowo byłam jedyną zwiedzającą. Miałam całe to niezwykłe miejsce tylko dla siebie. Stele skrywające tajemnicze zapiski Majów, grobowce, będące być może domem dla dusz królów tutejszego rodu, pozostałości po domostwach, boisku do gry, tylko mi opowiadały swoje historie. Gdy już zbierałam się do wyjścia przyjechała dwójka turystów z belizyjskim przewodnikiem. Chciałam zachować uczucie prywatności i ruszyłam dalej, by nie dzielić się z nikim moim Nim Li Punit. Przy głównej drodze zjadłam wyśmienite tacos i złapałam kolejny autobus jadący na południe. Po przesiadce w Dump dotarłam do San Pedro Columbia. Jest to wioska zamieszkała głównie przez Indian Kekchi. Większość zabudować stanowią tradycyjne domy z dachem z liści palmowych. Przewędrowałam przez wioskę i udałam się do ruin miasta Lubaantum. Znowu czekał mnie spacer pod górę. Po drodze mijałam Indianki, które na matach porozkładane miały swoje rękodzieła – wyplatane kosze dziegane maty, rzeźbione maski. Jakby minikramy z pamiątkami. W museum Lubaantum przywitał mnie Santiago. Uczestniczył przy prowadzonych tu odkryciach archeologicznych i od wielu lat zajmuje się tym miejscem. Poświęcił mi dużo czasu opowiadając o wierzeniach Majów, ich języku, symbolice, roślinach i także o sobie i rodzinie. Od swojej matki nauczył się wypalać naczynia i figurki z gliny. Zajmuje się tym do dziś, tworząc repliki (miniaturki) przedmiotów wydobytych w Lubaantum. To była bardzo miła pogawędka. Z Lubaantum wróciłam do San Pedro Columbia, by złapać połaczenie do kolejnej wioski Majów– San Antonio, zamieszkałej przez Indian Mopan. W tutejszym sklepie (prowadzonym przez Majów) znowu załapałam się na lekcję historii. Tym razem wykład tyczył się kalendarza Majów. Od młodego sprzedawcy dowiedziałam się także, że jeśli pojadę do San Antonio, to tego samego dnia nie uda mi się już dostać do Punta Gorda, gdzie miałam zorganizowany nocleg. Robiło się późno i nie chciałam po zmroku poznawać bezdroży Toledo, a poza tym ciekawa byłam Punta Gorda. Miejsce okazało się mniej interesujące niż ukryte wśród palm domki Majów, ale położenie nad samych morzem broniło to miejsce.
Dużo pisałam o ludziach, a zdjęć jest niewiele. A to dlatego, że Indianie nie lubią jak się ich fotografuje. Jak widzą aparat, to jakby odruchowo odwracają głowę. Nie chciałam ingerować w ich prywatność i w żaden sposób ich urazić. Raz niechcący to zrobiłam. Fotografując pejzaż wioski uchwyciłam jadącego w oddali rowerzystę. Mieszkaniec San Pedro Columbia miał o mnie o to pretensje i muszę przyznać, że zrobiło mi się przykro i bardzo się później pilnowałam. Pustki wokół domów na zdjęciach, nie oznaczają, że nikt tam nie mieszka, tylko, że domownicy nie lubią padać ofiarą natrętnych turystów (oczywiście nie uważam się za takiego, ale uszanowałam ich uczucia).

Dwudniowy wyskok, a ja bardzo poważnie do tego podchodzę i gdzieś w środku ta wycieczka ma dla mnie duże znaczenie. A to dlatego, że poprzedziły ją trudne wydarzenia i było to chyba moje pożegnanie z Kubą.

Kategorie:Ameryka Środkowa, Belize

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d