Akaroa


panorama Akaroa w obiektywie Michała

panorama Akaroa w obiektywie Michała


Mariusz:

Nasze plany zakładały zatrzymanie się w dwóch miejscach wschodniego wybrzeża Wyspy Południowej: w pobliżu Dundin – miasta ze szkockimi tradycjami i niedaleko Christchurch – miasta z angielskimi tradycjami. Bardzo płytkie podejście do Dundin i chęć wykorzystania korzystnego wiatru, zmusiły nas do ominięcia pierwszej miejscówki.
W trakcie krótkiego, bo zaledwie 36 godzinnego rejsu, przeszły nad nami dwa zimne fronty. Pierwszy w złowieszczej Foveaux Strait, pomiędzy Stewart Island a Wyspą Południową, zaledwie nas musnął. Zanim uderzył z pełną siłą ponad 10B, zdążyliśmy schować się w cień Wyspy Południowej. Wiatr zachodni wiał mocno na pełnym morzu, a my delikatnie pomykaliśmy na północ, trzymając się blisko brzegu. Wiatr był bardzo niestabilny, ale nie przekraczał 35 węzłów. Sobotniego wieczoru odkręcił na północny wschód, przez co zmusił nas do włączenia silnika. Trochę nas wybujało, ale nie aż tak bardzo, gdyż podczas kilku godzin wiatru w twarz fale nie zdążyły się jeszcze znacząco wybudować. Nie było sensu zmagać się z przeciwnym wiatrem na żaglach, zwłaszcza że nadciągał kolejny front i chcieliśmy jak najszybciej znaleźć schronienie. Ten uderzył w nas o 0400 nad ranem z siłą 45 węzłów. Było to na początku mojej wachty. Na czas zredukowane żagle dały nam poczucie bezpieczeństwa. Mimo sztormu płynęliśmy pewnie i szybko do Christchurch, a dokładniej do małego miasteczka Akaroa, położonego niedaleko stolicy stanu Canterbery. Dwa dni później mieliśmy się przekonać, jak olbrzymie siły działają na żagle, gdy nie są na czas zwinięte.
Christchurch wpisał się na karty historii Antarktycznych ekspedycji. Stąd na Morze Rosa i biegun południowy wyruszał między innymi Robert Falcon Scott. Do Christchurch można dostać się od strony morza dzięki naturalnemu portowi Lyttelton. Port wcina się głęboko między Christchurch a Banks Peninsula. Półwysep ten jest pozostałością po nieczynnym wulkanie. Niestety oba miasta ucierpiały podczas kilku trzęsień ziemi, które miały miejsce między sierpniem 2010 a styczniem 2013. W Lyttelton uległy uszkodzeniu wszystkie historyczne budowle. Region ten jest dzisiaj wielkim placem budowy po tym, jak zburzonych zostało ponad 1000 budynków. Postanowiliśmy rzucić kotwicę w drugim z portów leżących na Banks Peninsula, w pobliżu miasteczka Akaroa.
Akaroa jest ciekawostką samą w sobie. Jest pięknie położona. Leży w głębokim fiordzie, który wcina się od południa do wnętrza krateru. Tutejsze ziemie wykupił w swoim czasie od jednego z maoryskich wodzów francuski wielorybnik. Powrócił wraz z pierwszymi osadnikami, by przekonać się, że kilka dni wcześniej korona brytyjska objęła patronat nad Nową Zelandią. Przybysze, choć urażeni, postanowili zostać i dzięki temu okolica przypomina sielski francuski krajobraz.
Po wpłynięciu do fiordu wiatr ucichł, co świadczyło o doskonałym usytuowaniu portu. Przywitały nas delfiny Hektora, najmniejsze z waleni (do 1,5 metra) i występujące wyłącznie w wodach przybrzeżnych Wyspy Południowej. Spędziliśmy w Akaroa dwa urocze dni. Pobytowi towarzyszył pewien dreszczyk emocji. Staliśmy przecież w samym środku krateru wulkanu, w bardzo aktywnym sejsmicznie rejonie. Ziemia na szczęście się nie zatrzęsła. Odwiedziliśmy między innymi jedyną zachowaną w Nowej Zelandii starą latarnię morską, obsługiwaną przez latarnika. Została ona uratowana podczas wymian latarni na bezobsługowe i przetransportowana z wejścia do portu na nowe miejsce na obrzeżach miasteczka.
Do Christchurch mieliśmy, ze względu na kręte drogi, około1,5 godziny jazdy samochodem. Ustawienie rozkładu jazdy autobusów pod turystów przyjeżdżających do Akaroa z Christchurch, a nie odwrotnie oraz brak wypożyczalni samochodów spowodował, że musieliśmy zrezygnować z odwiedzin stolicy Canterbery. Misiu nie był z tego powodu szczęśliwy – minął już miesiąc jego pobytu w Nowej Zelandii a tu tylko natura i natura. Do tej decyzji przyczynił się też wiatr, który miał nas wspierać w drodze do Marlborough.
Po przejściu frontu pojawił się nie lubiany przez nas obecnie północny wiatr, ale nie trwał długo. W poniedziałkowy wieczór mogliśmy więc ruszać dalej. Prognoza zapowiadała umiarkowany wiatr z południa o prędkości 15 węzłów. Jeszcze będąc w fiordzie powiało jednak nieco więcej, bo 25 węzłów. Po wyjściu na otwarte morze rozwinęliśmy genuę i postanowiłem poczekać ze stawianiem grota do ustabilizowania się pogody. Była to wyjątkowo słuszna decyzja. Płynęliśmy przy bezchmurnym niebie, tylko gdzieś nad półwyspem pojawiło się kilka niewielkich czarnych chmur. Mimo braku księżyca widoczność była doskonała, dzięki rozgwieżdżonemu niebu. Było na tyle ciepło, że mogliśmy zjeść kolację w kokpicie. Mogłoby się rzec – sielanka. Zacząłem się zastanawiać, czy nie postawić grota i nie przyspieszyć. I nagle bez żadnego ostrzeżenia dmuchnęło. Początkowo 30 węzłów ze zmianą kierunku, która spowodowała załamanie się żagla. Wiatr przeszedł z lewej na prawą burtę i genua zaczęła nas hamować, jednocześnie skręcając jacht do półwiatru. Siła na nią działająca była na tyle duża, że nie było szans na skręcenie w lewo. Zaczęliśmy zwijać genuę mimo, że zapierała się o sztag ze zwiniętym sztakslem. I w tym momencie rozpętało się piekło. Wiatromierz pokazał 55 węzłów, woda kipiała, Katharsis niemal położył się masztem do wody. W końcu udało się nam zwinąć genuę i wrócić na kurs. Mimo braku żagli płynęliśmy z prędkością 9 węzłów. Cała akcja trwała krótko, rozegrała się na odcinku zaledwie 370 metrów. Nie obeszło się bez strat. Genua zahaczyła się o wystającą w bok szeklę, do której przyczepiony był górny róg sztaksla (tego oczywiście nie widzieliśmy w trakcie jej zwijania). To spowodowało odwinięcie się kilku zwojów żagla od góry i powstanie balonu, który strasznie łomotał. Po powrocie na kurs szybko rozwinęliśmy całego sztaksla, by usunąć łopotanie i przekonać się, że tylny jego lik został rozerwany. Po dwóch godzinach, gdy wiatr zelżał do 30 węzłów rozwinęliśmy genuę, by zobaczyć podobny obraz. W miejscu, w którym genua zaparła się o szeklę, czyli mniej więcej na 2/3 jej wysokości rozdarła się taśma z obciągaczem liku tylnego. W jednej chwili straciliśmy oba żagle przednie. Trudno sobie wyobrazić moje przygnębienie. Tak duża strata w prostej i pozornie łatwej do opanowania sytuacji. Można mówić o pechu czy prawie Murphiego.
Celem naszej żeglugi było Marlborough, słynny z Sauvignon Blanc winny region Nowej Zelandii. Zajmuje on północno-wschodnią część Wyspy Południowej. Wybrzeże od strony Pacyfiku nie ma naturalnych portów, ale za to od północy, od strony Cieśniny Cooka wyspę penetrują trzy głębokie fiordy. Najbardziej znanym jest malowniczy Queen Charlotte Sound. W Picton, na samym końcu fiordu mieliśmy zarezerwowane miejsce w marinie. Cieśnina Cooka jest najbardziej wietrzną cieśniną na świecie. Wiatr 9B – 10B nie jest tu rzadkością. Nas wyjątkowo Neptun postanowił oszczędzić. Wpłynęliśmy w cieśninę na samym grocie, napędzani silną bryzą. Na przystań wybrałem ulubioną zatokę Jamesa Cooka – Ships Bay, w której podczas swych trzech wypraw zatrzymywał się cztery razy. Wtorkową noc spędziliśmy tu sami.

Kategorie:Nowa Zelandia, Oceania

3 komentarze

  1. Szkoda żagli. Pewnie trzeba będzie je naprawić profesjonalnie , bo nitka z igłą tu nic nie da 🙂 Dzięki Wam w dwa miesiące udało mi się ogarnąć Wyspę Południową. Miasta co prawda musiałem dorobić z Google earth ale reszta – rewelacja. Przy okazji podziwiam Hanię, że umie przez 2 miesiące wytrwać w dzikiej naturze – bez dostępu do hipermarketu i sklepu obuwniczego. Szacun dla wszystkich!!!

    • Żagielki już naprawione – na szczęście jest bardzo dobry żaglomistrz w Picton i od ręki pozszywał żagle. Własnymi siłami raczej byłoby ciężko to zreperować. Pozdrawiam z niezwykle wietrznego dziś Picton.

  2. Do poczytania w wolnej chwili:-)

    Dnia 3 mar 2014 o godz. 10:26 Niesprzedawajcieswychmarzen’s Blog napisał(a):

    > >

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: