Matagi i Taveuni, północno – wschodnie wybrzeża Fidżi


Dorotka:

Z rajskiej plaży na Namara ruszyliśmy w kierunku północnym na podbój Taveuni z zamiarem zdobycia jej szczytów i zobaczenia przepięknych wodospadów (co w szczególną radość wprawiło Basieńkę, która nie mogła uwierzyć, że zobaczy wodospady „w naturze”). Droga nie była łatwa. Hańcia próbowała opanować szpital na pokładzie podając miskę „z ust do ust”. Polegli niemal wszyscy, a ci co się trzymali jako tako, na drugi dzień lica mieli nieco zielonkawe i wymęczone. Ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Niczym bowiem są trudy podróży w obliczu spodziewanych odkryć. Droga dostarczyła nam też niemało emocji i radości. Udało nam się złowić dwa przepiękne tuńczyki, których degustacja w postaci sashimi odbywała się już na rufie tuż po wstępnym oczyszczeniu naszych zdobyczy. Nawet Zosia po raz pierwszy w życiu spróbował tego rarytasu.
Koniec końców dopłynęliśmy do celu. Niestety wzburzone wody zatoki Vurevure nie pozwoliły nam na bezpieczne „zaparkowanie” i musieliśmy płynąć dalej w poszukiwaniu zacisznej przystani dla prawdziwych „żaglowców” (określenie Basiuni na żeglujących ludzi), którzy nie przepadają za bujaniem fal. I tym sposobem trafiliśmy do przepięknej zatoczki przy wyspie Matagi. Niewielkie, przytulne zakole, otoczone wysokimi ścianami oszałamiającej zieleni wydało nam się niezwykle gościnne. Kryształowa przejrzystość wody pozwalała oglądać cuda rafy (ogromne szaro-żółtawe niby kapelusze grzybów czy białe drzewa koralowe) z pokładu Katharsis. Były tam też dwie plaże, na jednej z których spędziliśmy urocze popołudnie. Zachęcające wody przy Matagi skłoniły, ostrożnego i zazwyczaj wstrzemięźliwego Arcia do podjęcia ryzyka zejścia na dno ( na szczęście tylko, a może aż morskie a nie życiowe). Spokój, cierpliwość i profesjonalizm Mariusza pozwoliły pokonać mu wszystkie strachy i zejście pod wodę było na tyle udane, że w kolejnych dniach Artur wyruszy penetrować podwodny świat Pacyfiku. Ja niestety nie pokonałam słabości organizmu i uszy nie pozwoliły mi nurkować. Pozostał mi zatem tylko snorkling. Rafa w tej okolicy wynagrodziła mi jednak poprzedni zawód. Tego dnia popłynęliśmy poza spokojne wody zatoki. Hańcia, Mariusz i Tomek nurkowali, z bliska podziwiając niezliczoną ilość gatunków korali i tańczących wśród nich ryb we wszystkich kolorach tęczy. Udało im się też podejrzeć królewskich rozmiarów Napoleona dostojnie przepływającego po koralowym ogrodzie. Ja natomiast w tym czasie, nieco wyżej, z powierzchni wody uzbrojona w rurkę i maskę również podziwiałam te cuda. Kolejnego dnia nasze dziewczynki też rozpoczęły swoją przygodę z nurkowaniem. Wystrojone w pianki, obładowane ołowiem syreny zanurzyły się w morską toń. Okazało się jednak, że nie posiadają zdolności oddychania pod wodą jak na syreny przystało i musiały korzystać z tlenu swoich opiekunów, czerpiąc życiodajny gaz z octopusów Mariusza i Hańci.
Po dwóch dniach popłynęliśmy dalej. Kapitan zdecydował się podjąć jeszcze jedną próbę przybicia do brzegów Taveuni. Tym razem Vurevure Bay zapraszała spokojnymi wodami i pięknym krajobrazem. Po rzuceniu kotwicy (w dość płytkich wodach – bądźcie czujni będąc w tej okolicy) wyruszyliśmy na ląd. Była to dla nas pierwsza wyprawa w głąb lądu. Wrażenia niesamowite – aż trudno to opisać. Tak naprawdę dopiero tutaj poczuliśmy klimat prawdziwych tropików. Okazało się, że rajskie plaże to dopiero preludium czegoś naprawdę zapierającego dech w piersiach. Ale po kolei. Tego popołudnia odwiedziliśmy jedną z trzech wiosek leżących przy Vurevure. Gościnność i serdeczność Fidżijczyków jeszcze ciągle nas zaskakiwała. Wszyscy serdeczni, uśmiechnięci i pozdrawiający przyjezdnych z niekłamaną radością. Jak to skwitował Arciu, na Fidżi nawet psy są uśmiechnięte, żaden nie warczy, nie szczeka tylko ciągle merda ogonem. W wiosce wypełniliśmy tradycyjny rytuał sevusevu i otrzymaliśmy pozwolenie na korzystanie z wody, ziemi i powietrza. Przy okazji załatwiliśmy również transport na czekającą nas wycieczkę do Bouma National Park. Następnego dnia rano wyjechaliśmy busikiem w stylu fidzijskim („bezprzeglądowa” toyota w stanie doskonałym na ilość osób zależną od liczebności grupy) zdobywać Wodospady Tavoro. Słowo zdobywać jest tu w pełni zasadne. Choć przeszliśmy tylko część tego przepięknego parku narodowego, udało nam się ( niemałym wysiłkiem) zajść całkiem wysoko i zobaczyć oraz zażyć kąpieli w trzech wodospadach. Trasa momentami była bardzo wymagająca, szczególnie dla palaczy uprawiających głównie „kanaping” czyli dla Artura i dla mnie. Ale i pozostali nieco posapywali. Jednak widoki rekompensowały w dwójnasób każdą kroplę potu, skurcz w łydkach i bezdech. Jeśli kiedykolwiek będziecie w tych okolicach koniecznie musicie odwiedzić Bouma National Park. Na trasie było kilka punktów widokowych i to co można było z nich zobaczyć było wprost bajeczne i odbierało mowę ( chociaż nie Arciowi, który co rusz wykrzykiwał „ zobaczcie zupełnie jak w Avatarze”). Cudowne miejsce. Tylko tyle i aż tyle mogę powiedzieć. Wielką nagrodą po trudach wspinaczki była niezapomniana kąpiel pod wodospadem. Rześka, a wręcz zimna woda, spadająca z hukiem kaskada, gęsta, tajemnicza dżungla i tylko my. Czy może być coś wspanialszego. W takim momencie człowieka przepełnia niczym niezmącone poczucie szczęścia. Dzięki Kapitanie, że mogliśmy tego doświadczyć.
A teraz dalej w drogę…

Kategorie:Fidżi, Oceania

2 komentarze

  1. Kochani to wszystko jest tak egzotyczne, z naszej perspektywy wręcz nierealne. Pozdrawiamy Was serdecznie. Agata, Piotr i Kornelia.

  2. Rajskie miejsce. Wielkie krotony rosnące jak chwasty, ta bujność roślinności. Coś pięknego.

Leave a Reply to Jacek SzymanderaCancel reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Nie sprzedawajcie swych marzeń

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading