Ku Patagonii przez nie do końca ryczące 40-tki i łagodnie wyjące 50-tki


Nasz rejs z Wysp Gambier do Patagonii trwał prawie 4 tygodnie. Kotwicowisko przy Mangareva opuszczaliśmy 7 listopada, a do Puerto Natales dotarliśmy 4 grudnia, z trzema postojami po drodze – przy Pitcairn, Henderson i Wyspie Wielkanocnej. Pierwszy etap naszej trasy był stosunkowo wolnym odcinkiem, ale od Pitcairn wiatry nam sprzyjały i mile szybko ubywały. Spodziewaliśmy się, że już po opuszczeniu Gambier temperatury znacznie spadną i będziemy musieli dokładać warstwy ciepłych ubrań. Okazało się, że dopiero na parę dni przed dotarciem do brzegów Ameryki Południowej zrobiło się zimno i konieczne były naprawdę grube polary. Te ponad 3800 mil morskich był to czas spokojnej żeglugi. Nie dopadł nas żaden sztorm, a silniejsze wiatry (ponad 30 węzłów) wiały z pełnych kierunków umożliwiając szybką i komfortową żeglugę.

W długim rejsie ważne są codzienne rytuały. U nas poza wspólną poranną kawą, popołudniowymi pogawędkami i oglądaniem filmów, ważnym elementem dnia był (jak na każdym rejsie) wspólny posiłek. Każdy z nas miał wachtę kambuzową, czyli musiał ugotować obiad dla wszystkich. Zawsze sobie we wszystkim pomagamy na jachcie, jednak zupełnie zmienia się perspektywa, jeżeli odpowiadasz za coś osobiście od początku do końca. I tak samo było z tymi naszymi obiadami. W rejsach wyprawowych zawsze ustalamy konkretne wachty kambuzowe, a poza nimi, różnie to bywa. Olka dużo z nami pływa – ten rejs był już jej piątym pobytem na Katharsis II (w sumie przepłynęła z nami 13 650 mil morskich) i do tej pory nie przydzielaliśmy sobie wacht kambuzowych, więc była zaskoczona i przerażona jak to będzie gotować samej dla wszystkich. Tomek także początkowo wykazywał zaniepokojenie takim obowiązkiem – zawsze jest chętnym do pomocy kuchcikiem, ale żeby tak wszystko samemu?? Jak się szybko okazało, obawy były zupełnie niepotrzebne, a nowe doświadczenie bardzo się wszystkim spodobało. Każdy mógł wprowadzać nowe smaki i być szefem kuchni na Katharsis II. Niezwykle miło było jak każdy z nas przykładał się do swojego obiadu i starał się dogodzić reszcie. W ten sposób zagościły u nas nowe smaki: gołąbki z kaszą gryczaną przygotowane przez Basię i Tomka, czy warzywna zapiekanka z zieloną papają zrobiona przez Basię. Hitem rejsu okazały się ziemniaczki babci Tereni w wykonaniu Olki, które były potem kopiowane przez innych do swoich obiadów. Ja, która nie przepadam za słodkościami, zaczęłam regularnie piec ciasta dla całej ekipy – nowe i ciekawe doświadczenie. To tak trochę szczegółów z życia codziennego w czasie płynięcia przez Pacyfik.

Z żeglarskich wydarzeń, ważnymi momentami było dla nas wpłynięcie w ryczące 40-stki, a po paru dniach w wyjące 50-tki. Tak nazywane są te szerokości geograficzne, które często potrafią dać się żeglarzom we znaki. Dla nas Pacyfik okazał się bardzo łaskawy i pozwolił nam z fasonem śmigać po falach pędząc do celu. Charakterystycznym elementem wpłynięcia poniżej 50 równoleżnika było pojawienie się albatrosów, które majestatycznie fruwają nad powierzchnią wody i niczym szybowce przecinają horyzont. Można godzinami wpatrywać się w te ogromne ptaki. Dla mnie jest to symbol tych szerokości geograficznych.

Mariusz:

Spodziewaliśmy się, że odcinek z Wyspy Wielkanocnej do Puerto Natales będzie pogodowo zbliżony do etapu z przełomu grudnia 2010 na styczeń 2011.

https://katharsis2.com/2010/12/30/czterdziesty-rownoleznik-za-nami-30-12/

https://katharsis2.com/2011/01/04/wyjace-piecdziesiatki-03-01/

https://katharsis2.com/2011/01/06/sztormowo-u-nas-06-01/

Opuszczaliśmy Wyspę Wielkanocną 21 listopada, a więc o miesiąc wcześniej niż 9 lat temu. Zaczęliśmy ten etap trochę nietypowo, bo od zmagania się z wiatrem wiejącym z przeciwnego kierunku do naszego planowanego kursu. Wybrałem płynięcie prawym halsem, co odrzuciło nas o 150 mil na wschód. Musieliśmy liczyć się z dwoma / trzema sztormami na trasie. Pod koniec wiosny niże znad Antarktydy nie podchodzą jednak aż tak wysoko, jak te letnie. Pierwszy z nich zaledwie musnął nas. Drugi wyglądał o wiele poważniej, był rozległy ze stałym wiatrem wiejącym z prędkością 45 węzłów i 6 metrowymi falami. Spadał na nas z północnego zachodu. Dzięki temu, że dopadł nas, gdy byliśmy bardziej na wschodzie niż na południu w stosunku do jego trasy, to załapaliśmy się na skraj jego ogona, a nie samo centrum. Wprawdzie przez kilka dni mocno wiało, było zimno i mokro, ale po zrzuceniu grota żegluga okazała się wyjątkowo komfortową, jak na ten rejon świata.

Nie szarżowaliśmy. Mile mimo tego upływały nam szybko i po niecałych 13 dniach ujrzeliśmy ośnieżone szczyty u brzegów Ameryki Południowej. Wpłynęliśmy w Cieśninę Nelsona o poranku 3 grudnia. Powitało nas kilka wielorybów baraszkujących u wejścia do cieśniny. Dołączyło do nich stado delfinów dusky. Niezwykle miły i wzruszający początek żeglugi w kanałach Patagonii.

Puerto Natales leży w głębi Patagonii. Potrzebowaliśmy niemal całej doby, by tam dotrzeć. Oznaczało to żeglugę nocą, co budziło sporo emocji w kontekście mało dokładnych map. Podczas naszego poprzedniego pobytu w Patagonii unikaliśmy nocnej żeglugi, gdyż pozycje na mapach rozmywały się z rzeczywistością, czasami o ponad milę. Tym razem najnowsza wersja map tego regionu okazała się dokładniejsza. Nerwów jednak nie brakło przy przeciskaniu się przez Kanał Kirke. Jest to niezwykle trudne miejsce, szerokie na zaledwie 50 metrów z prądem dochodzącym do 10 węzłów. Rozsądek mówił, by przeczekać do rana. W Puerto Natales czekała już na nas wyprawowa ekipa i serce mówiło – płyń. Dopłynęliśmy do zwężenia tuż przed zmianą kierunku prądu. Jego prędkość wynosiła zaledwie 2 węzły i to spowodowało, że zdecydowałem się kontynuować jazdę. Płynęliśmy w całkowitej ciemności, zdani tylko na instrumenty. Obeszło się bez przygód, ale wolałbym takich ruchów nie wykonywać w przyszłości.

Do Puerto Natales dopłynęliśmy rankiem 4 grudnia. Rzuciliśmy kotwicę w kanale naprzeciw miasteczka. Nie jest to łatwe miejsce do kotwiczenia. Musieliśmy przestawiać się 3 razy, zanim kotwica dobrze chwyciła. A trzymać tu musi mocno, gdyż silne wiatry niesamowicie utrudniają postój. To najbardziej wietrzne miejsce, w którym przyszło nam się zatrzymać na tak długo, czyli prawie 2 tygodnie.

Po załatwieniu formalności w siedzibie marynarki wojennej w Puerto Natales mogliśmy przyjąć na pokładzie naszych załogantów. Przez kanały Patagonii ku Antarktydzie pożeglują z nami, poza Basią i Tomkiem, Robert Kibart – Zefir, który brał udział w większości rejsów polarnych, Mariusz Magoń, zwany Doctore, który uczestniczył w regatach Sydney-Hobart oraz w wyprawie do Zatoki Wielorybiej na Morzu Rossa. Po raz pierwszy popłyną z nami Daria Rybarczyk i Wiesiu Jutrzenka. Daria z Mariuszem znają się z czasów studenckich. Oboje kończyli informatykę w Poznaniu. Czekamy jeszcze na Piotra Kuklińskiego, który przez ostatni miesiąc prowadził badania naukowe we włoskiej bazie antarktycznej Terra Nova na Morzu Rossa.

Najbliższe dni w Puerto Natales będą upływać nam na przygotowaniach do żeglugi na Antarktydę. Przed wyruszeniem w ponad dwumiesięczny rejs, gdzie nie będzie możliwości dokupienia czegokolwiek, trzeba zaprowiantować jacht i sprawdzić wszystkie techniczne aspekty. Czeka nas dużo pracy. Jeszcze przez kilka dni wspierać nas będzie Oleńka, która na Święta wraca do Polski.

Kategorie:Ameryka Południowa, Chile, Morza i Oceany, Pacyfik

2 komentarze

  1. W tamte okolice chyba zawsze warto wracac,, nie dosc ze slicznie to jeszcze pyszne winko, i baraninka ktora pasla sie na swierzym powietrzu i organicznej trawie,,,
    Serdeczne Pozdrowienia,,,

  2. Lubię Wasze relacje. Przynajmniej coś fajnego się dzieje. Taki promyczek światła w szarej i mglistej rzeczywistości. A ile można zobaczyć i zwiedzić przy okazji – nieocenione. Pozdrowienia.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: