W poszukiwaniu zagubionych tratw


Mariusz:
Zamieszczamy relację Roberta i Marka (tekst- Zefir, zdjęcia – Mareczek), którzy wyruszyli w długą wyprawę mającą na celu odzyskanie naszych tratw ratunkowych. Wyjechali w niedzielny, deszczowy poranek. Poprzedniego dnia byliśmy świadkami akcji ratowniczej, w wyniku której uratowano czterech rybaków. Brali wodę czterdzieści mil od St. John’s i odmówiła im posłuszeństwa pompa zęzowa. Musieli opóścić kuter i wejść do tratwy rarunkowej w trudnych warunkach, przy silnym wietrze. Podjął ich Kanadyjska Straż Przybrzeżna. Tratwy czasami się przydają…

Zefir:
Przed wypłynięciem w długi i trudny rejs jest zawsze dużo roboty. Tym razem mi i Markowi przypada nietypowe zadanie odnalezienia i przywiezienia tratw ratunkowych. Połączenie pirotechniki, kanadyjskich przepisów oraz rozgarnięcia serwisanta uniemożliwiło wysłanie tratw do St Johns, miejsca postoju łódki. Wyposażeni w Chryslera 300S, bilety na prom między Nową Fundlandią a Nową Szkocją i gotówkę na drobne wydatki ruszamy w niedzielę w drogę. Plan jest prosty:
1. 950 km do promu
2. 6 godzin podróży promem
3. 50 km do Sydney
4. odbieramy paczki
5. powrót.
Już na pierwszych kilometrach drogi widzimy tablicę informującą o siedmiu w tym roku zderzeniach samochodów z łosiami. Ostrzeżenia o tych grasujących tu zwierzętach traktowałem wcześniej z przymrużeniem oka. Ostrzeżenia o kanadyjskiej policji zaś zupełnie poważnie, ci goście po przekroczeniu prędkości 150 km/h zabierają auto zostawiając kierowcę na miejscu. Nasz silnik 3,6l V6 musi czuć się lekko niespełniony jadąc z tempomatem ustawionym na 120 km/h. Droga do Sydney przebiega bardzo sprawnie, za oknami widoki przypominają północną Norwegię. Lasy ze skarłowaciałymi drzewami dają wyobrażenie jak ciężkie muszą być tutaj zimy i jak silne wieją wiatry. Po zejściu z promu przestawiamy zegaki o pół godziny do tyłu i już o trzeciej nad ranem rozpoczynamy eksplorację miasteczka. Pojawiają się pierwsze schody, agent FedEx zwinął interes, na lotnisku i na poczcie nic nie wiedzą o naszych przesyłkach. W końcu przychodzi sms od Mariusza, paczki dojadą następnego dnia. Aby nie tracić czasu postanawiamy coś zwiedzić, cel pierwszy Louisburg. Kanada kosztem 60 mln dolarów odbudowała częściowo Francuską twierdzę z XVIII. Budowana jako niezdobyta padała dwa razy przed Anglikami, pierwszy raz nim została dokończona. Ekspozycja przygotowana bardzo ciekawie, między pieczołowicie odrestaurowanymi zabudowaniami przechadzają się ludzie w strojach z epoki, czasem odgrywając scenki rodzajowe. Pobyt w twierdzy kończy salwa z muszkietów, dużo dymu i niewypałów. Dwóch z pięciu muszkieterów ponownie hałasowało. Pewnie taka była skuteczność broni 260 lat temu. Po muzeum postanowiliśmy udać się na Cabot Trail, malowniczą drogę wiodącą wokół półwyspu Breton. Nazwa drogi pochodzi od nazwiska włoskiego żeglarza pływającego pod brytyjską banderą Johna Cabota. Cabot w roku 1497 poszukując krótszej drogi do Azji wylądował tu odkrywając Nową Fundlandię i Labrador. Nie udało mu się zrobić przejścia północno zachodniego, ale ta próba zainspirowała kolejnych żeglarzy. Podziwiając przepiękne widoki docieramy do uroczej miejscowości Cheticamp. Następnego dnia, jeju to już wtorek, kontynuujemy Cabot Trail zaliczając coraz to ładniejsze widoki. Dokonujemy zakupu klatki na kraby (gdyby nie udało się z tratwami przynajmniej nie wrócimy z pustym bagażnikiem) i odnajdujemy miejsce lądowania Cabota. W między czasie przychodzi sms od Mariusza ”chłopcy nie przejechalibyście się do Halifaxu”. Dokładamy kolejne 400 kilometrów, namierzamy biuro FedEx’u i osiągamy pierwszy sukces. Jedna tratwa ląduje w samochodzie, po drugą mamy się stawić następnego dnia o 11.00, biedactwu zagubił się bilet przewozowy. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko znaleźć motel, przekąsić coś i udać się na spoczynek. W środę wstajemy wcześniej by zrobić krótki spacer po Halifaxie. Punktualnie o 11.00 meldujemy się w punkcie odbioru i… nie ma naszej przesyłki, będzie za dwie godziny. Rodzi się niebezpieczeństwo, że nie zdążymy na powrotny prom, więc negocjujemy. Pojawia się możliwość odbioru z lotniska, z której bez namysłu korzystamy. Wracamy do Sydney, skąd nocnym promem do Argentia i już tylko 200 kilometrów do domu, czyli na jacht. Bilans wyprawy to 4 dni 2500 przejechanych kilometrów, w Kanadzie to naprawdę niewiele, dwa duże promy, dwa małe, litry lurowatej kawy, wspaniałe widoki, dwie tratwy ratunkowe i jedna klatka na kraby. W tym czasie reszta ekipy wykonuje pozostałą pracę na łódce. Uff… możemy wypływać.

Kategorie:Ameryka Północna, Kanada

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: