Kolumbia Brytyjska rozkochuje nas w sobie


Prince Rupert dzieli od Vancouver niecałe 500 mil. Można tę drogę pokonać kanałami i cieśninami, podobnie jak w Patagonii. Nie jest się wtedy narażonym na nieprzyjemne fale Pacyfiku, niezależnie od pogody. Uważać należy jedynie na pływające pnie drzew, stąd najbezpieczniej podróżować tylko w dzień. Kolejnym wyzwaniem są duże, dochodzące do sześciu metrów pływy i silne prądy. W jednej z cieśnin – Seymour Narrows, dochodzą nawet do 16 węzłów. Trudno nam będzie zatrzymywać się co kilkadziesiąt mil na nocleg i jednocześnie pokonać trasę w osiem dni, tak jak planujemy, ze względu na kolejne wyloty do kraju. Zapewne część drogi będziemy musieli przeskoczyć. Mariusz stwierdził, że pogoda sama zadecyduję za nas, którą część trasy opuścimy. Na pobieżne nawet odwiedzenie większości miejsc, z uwagi na liczne odnogi i wielowariantowość trasy, nawet miesiąc by nam nie starczył.
Słoneczna pogoda, jaką przywitało nas Prince Rupert skończyła się wraz z naszym wypłynięciem. Nie martwiliśmy się zbyt mocno, gdyż prognozy były nam przychylne. Po wypłynięciu z Prince Rupert obraliśmy kurs na południe. Rozpoczęliśmy naszą przygodę z Kolumbią Brytyjską. Po kilku dniach mogę powiedzieć, że jest to już płoniennny romans, gdyż wszyscy jesteśmy w tym miejscu zakochani… Cieśniną Artura pożeglowaliśmy do Wyspy Kennedy’ego, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Tutaj w poniedziałkowy wieczór dokończyliśmy celebrowanie urodzin Kuby stekową kolacją. Następnego dnia wcześnie rano ruszyliśmy w drogę. Kanałem Grenville dostaliśmy się do Klenwnuggit Inlet, gdzie spędziliśmy kolejną noc. Kotwiczenie w tych dzikich zakątkach przyrody jest istną rozkoszą. Otaczają nas wzgórza gęsto porośniętę lasami, w których schronienie znajdują wszelakie ptaki, a wody zamieszkują foki i ryby. Wśród konarów drzew wypatrzeć można orły, a gdzieś głęboko w chaszczach na pewno wylegują się niedźwiedzie. Cisza i spokój są tak dojmujące, iż przenikają na wskroś. Jest to idealne miejsce do odpoczynku i odnalezienia chwili dla siebie. Przemierzając kolejne mile czystych i spokojnych fiordów nie sposób nie popaść w chwile głębokiej zadumy i zamyślenia. Może uczucie to dodatkowo potęguje u mnie ostatnia wielka żeglarska przygoda i wyzwanie, z którym się zmierzyliśmy. Po dwóch miesiącach żelglugi w napięciu i wytęrzeniu wszystkich zmysłów spokój otaczającej nas przyrody jest niezwykle kojący. Cieszę się niezmiernie, że udało się nam wygospodarować na to czas i możemy cieszyć się tymi krajobrazami oraz błogością. Niespiesznie, chociaż i tak wydaje się, że za szybko, poznajemy ten uroczy zakątek świata. Zatrzymujemy się w wybranych przez Mariusza miejscach, by odpocząć patrząc na niezwykłe krajobrazy lub też próbując sforsować ląd. Ja odpoczywam niezmiernie!!! I patrząc na moich współtowarzyszy, to chyba nie jestem sama. Podobał mi się ostatni kometarz Wojtka: „Karaiby są przepiękne, ale ja bardziej odpoczywam tutaj“. Myślę, że ma on dużo racji. Tutaj po prostu można się relaksować. Jeśli ktoś szuka adrenaliny i atrakcji nazwijmy je „cywilizacyjnymi“, to na pewno nie jest to właściwy adres. Nawet nie można wyskoczyć na zimne piwko, co najwyżej na spotkanie z niedźwiedziem przy zbieraniu jagód. Gdy chce się postać z wędką i popatrzeć na piękne lasy, góry i spokojną wodę, to na pewno jest to właściwe miejsce.
W środę zatrzymaliśmy się na kilka godzin w Lowe Inlet, gdzie przy niewielkim wodospadzie próbowaliśmy dostać się na ląd. Po sforsowaniu kamieni obrośniętych śliskmi wodorostami stanęliśmy na skraju niesamowicie gęstego lasu. Poszycie jakby sięgało konarów drzew. Gęste mchy tworzyły wyściółkę, ale również obrastały pnie i gałęzie drzew. Miejsce było niezwykle magiczne. Kusiło nas by ruszyć w głąb tej zielonej puszczy, jednak szybko podnoszący się poziom wody (szedł przypływ), nie pozwalał nam bezpiecznie zostawić pontonu. Warunki zmieniały się z minuty na minutę, więc trudno było przewidzieć jak będzie wyglądała zatoka przy wodospasdzie z rwącym potokiem za godzinę lub dwie. Poza tym trzeba było płynąć dalej, by na noc być już w kolejnej zatoce.
Mariusz przeczytał w locji o opuszczonej osadzie rybackiej przy Wyspie Princess Royal. Tam postanowiliśmy spędzić kolejną noc. Płynąc do Butedale spotkaliśmy trzy wieloryby. Niesamowicie wyglądały na tle choinek i stromych zboczy skalistych brzegów. Do tej pory widywałam wieloryby tylko na otwortych wodach.
Butedale okazało się prawie opuszczonym i zrujnowanym miejcem, jednak z pływającą keją, przy której udało nam się zacumować. Przy występujących tu około 6-metrowych pływach unoszących się wraz z przypływem i opadający z odpływem pomost jest nieodzowny. Keja jest pozostałością po zbudowanej tu przed wojną przetwórni rybnej. W latach jej świetności, czyli do lat 50 XX. wieku mieszkało tu około 500 osób. Teraz pośród ruin budynków spotkaliśmy parę Kanadyjczyków z Quebecu, którzy zaadoptowali jeden z domów i przyjeżdżają tu jak do domku letniskowego. Lou zajmuje się rękodziełem i przypływającym żeglarzom oferuje swoje obrazki wypalane na deskach. Kupiliśmy jeden z nich, by był naszą pamiątką na Katharsis z tego przedziwnego, ale wielce uroczego miejsca. Udało nam sie także zatankować zbiorniki w źródlaną wodę. W Butedale poszliśmy na półgodzinny spacer do położonego w górach jeziora. Stąd spławiano niegdyś drzewo, czego ślady jeszcze można odnaleźć. Droga prowadziła poprzez wzgórze porośnięte gęstym, tropikalnym lasem z mnóstwem cedrów, tych starych, powalonych już na ziemię, jak i dziarsko rosnących ku słońcu. Wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, iż było to niesamowite miejsce. Przed nami jeszcze kilka dni romansu z Kolumbią Brytyjską. Póki co pogoda jest wprost wymarzona – słóńce, błękitne niebo bez żadnej chmurki i rozbierające ciepło. Pokonaliśmy mniej niż 100 mil – chyba będziemy musieli przyspieszyć, bo przed nami jeszcze 400.

Kategorie:Ameryka Północna, Kanada

1 komentarz

  1. ta okolica robi niesamowite wrażenie

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: